english  -  deutsch 
Strona główna
Planowane wyprawy
Forum dyskusyjne
Dzienniki podróży
Mapy podróżnika
Galeria fotografii
Chat podróżnika
Najciekawsze linki

english
deutsch




O na Monta Blanca wyprawie słów kilka
(2007)

Adam Ilkiewicz



    Przed nami od pewnego czasu maszeruje grupka Azjatów. Wyprzedzili nas – zapewne z powodu niższego oporu powietrza. Są jakieś 100 metrów przed nami i wydaje się, że już osiągnęli szczyt! Zaginamy. Idziemy ich śladem, idziemy, idziemy, a oni cały czas 100 metrów przed nami! No stójcie wreszcie! Najwidoczniej tak tylko wygląda z dołu, że to już szczyt, a trzeba jeszcze ciut przejść. Pogoda w międzyczasie robi się prawie paskudna. Wiatr przechodzi w porywisty. Ostatni odcinek podejścia polega na przemarszu granią, którą biegnie ścieżka o szerokości 2-3 metrów. Ścieżka owa przeradza się po obu stronach w strome zbocza, czasem bardzo. Ale z przodu przeradza się w wierzchołek tej Damulki, którą przecież musimy zdobyć!
    Generalnie wiatr w takich miejscach ma taką naturę, że zwykle wieje w poprzek grani, niejako przewalając się z jednej na drugą stronę, dodatkowo dostając nagłego przyspieszenia na tym naturalnym przewężeniu. W pewnym momencie zaczął przesadzać. Z prawej strony zaczyna dmuchać tak mocno, że przy silniejszych podmuchach musimy przykucać, albo wręcz padać do ziemi żeby nas nie zwiało. Ryzyko kapliczne znowu usiadło nam na ramionach.
    4.750 m.n.p.m. vs dwóch amatorów. Muszę przyznać, że w pewnym momencie ostrego wiatru przeszła mnie myśl czy nie lepiej wyluzować, bo to tak głupio byłoby zostać zdmuchniętym z Mont Blanca. Ale szybko mi tą myśl, na szczęście, wywiało z bańki. Kto nie ryzykuje, ten nudne życie snuje.
    Zatem szeroko rozstawiamy nogi, pupcie przycupnięte lekko do ziemi i takim rozkrokiem kroczymy powoli do przodu. Azjaci ciągle 100 metrów przed nami. Czasem tracimy ich z oczu z powodu coraz gęstszego, białego, chmurzastego wiatru. Lecz po jakimś czasie nasz dystans zaczął się zmniejszać. Czy zali dobrze widzimy, że już stanęli?!?!?! Tak! W mordę stanęli! Więc tam już To musi być! Dawaj, dawaj, dawaj, ostro do przodu. Już nawet zapominamy o pochylonej postawie, ignorujemy wiatr i walimy przed siebie. 70, 50, 10 metrów! Prawie jesteśmy! Ostatni krok, pół kroku, centymetr i wreszcie!!! Jesteśmy na dachu Europy!!! Na Moncie Blanku!!! Biała Dama zdobyta!!! Jesteśmy najwyżej umiejscowionymi ludźmi w Europie!!!!!!! (Azjaci prawie, prawie!!!)
    Gratulujemy sobie, ściskamy się na radzieckiego miśka. Mową ciała wyrażamy stan zadowolenia i radości. Robimy fotki, nagrywamy filmiki. Rozglądamy się po krajobrazie, dużo nie widać z powodu zawieruchy. Ale fajno…
    Szczyt ciągnie się jeszcze ścieżką przez kilkadziesiąt metrów, by znowu zacząć opadać. Piotr jeszcze sprawdził czy nie da się wejść wyżej, pogadał z Azjatą i potwierdził, że to jest To. No to git. Nie wiem już sam, co wtedy dokładnie czułem. Czy bardziej satysfakcję, ulgę czy zmęczenie i obawę przed raptownie pogarszającą się pogodą. Pogorszenie pogody w górach bywa bardzo nie bardzo.
    Kit jednak z pogodą. Musimy tu spędzić parę chwil. Satysfakcja jest wielka, ale chyba większa z faktu przebycia drogi, niż z faktu zdobycia szczytu… Ale fajno… 10 minut i decydujemy się rozpocząć zejście do bazy. Trzeba to zrobić jak najszybciej, bo na niebie coraz ciemniej. Czas odpływa w cień. Ruszamy.
    Po kilkunastu metrach coś mi się pokiełbasiło z nogami, potknąłem się i lecę mordą w glebę. Niestety nie na ścieżkę, lecz obok, a tam bywają ostre granie. Szczęśliwie widziałem, że do ostrego spadku jest jeszcze kilka metrów, więc spokojnie pacnąłem o ziemię, przejechałem parę centymetrów, wbiłem za sobą czubki raków w śnieg i się zatrzymałem. Tak czy siak byliśmy przewiązani liną, więc była spora szansa, że Piotrek by mnie uratował. Ok. Nic się nie stało, schodzimy dalej.
    Miało być szybko. Ale nie jest. Z mojej winy. Czuję się coraz słabiej. Zamiast nabierać sił, ciągle je tracę. Widocznie adrenalina utrzymywała mnie do tej pory przy marszu. Co kilkadziesiąt metrów zatem odpoczynek. I tak powoli schodzimy. Pogoda coraz gorsza i gorsza. Czasem wiatr raptownie podrywa wierzchnią warstwę skorupy lodowcowej, tworząc wiatr składający się z małych cząstek śnieżno-lodowych. Wali to tak dysmiłosiernie po oczach i twarzy, że musimy przycupywać do ziemi i się osłaniać. Kiedy dochodzimy do Valota, mijamy Niemca i Wandę, co go chciała. Pytają się nas czy warto wchodzić dalej. Mówimy, że im wyżej, tym ciężej i niebezpieczniej, ogólnie sceptycznie. Widzę, że się wahają. I łup nagle powiew cząstek śnieżno-lodowych. Przywieramy do ziemi. Kilka sekund i wstajemy. Jestem już pewny, ze teraz nie mają już wątpliwości… Ale, budząc moje zdziwienie, Niemcy podejmują decyzję, że idą dalej. Ależ upartość i wytrzymałość myślę sobie, szczególny szacunek do Helgi.
    Więc good luck i się żegnamy. Do schroniska mamy jeszcze jakieś pół drogi. Zatrzymujemy się w Valocie na odsap i idziemy dalej. Czuję się słabszy i słabszy. Częste postoje. Już sam nie wiedziałem czy naprawdę jestem tak osłabiony czy to jakieś lenistwo mnie dopadło. Przecież jaka sztuka leży w schodzeniu. Nogi same niosą. Ale coś musi być jednak nie tak, skoro ziemia przyciąga mnie tak bardzo.
    Jestem wdzięczny Piotrkowi za wyrozumiałość, bo widziałem jak rwał do przodu i widząc, że daję ciała, ani razu mnie nie zburał. Pod koniec, pchnął mnie przodem, bo ten, co idzie przodem, ma przeważnie więcej sił i tak doczłapaliśmy się do schroniska. Minęliśmy jeszcze małe pole namiotowe, trzepoczące na wietrze jak żagle. Jest wieczór, około 21 jesteśmy w schronisku. Większość obecnych już śpi. Siadamy koło jakiegoś małego stolika i odpoczywamy, wymieniamy parę zdań, piszę kilka smsów, że daliśmy radę i kładziemy się spać. Sen zbawienie.
    Tej nocy nie było już jednak tak przyjemnie, jak ostatnio. O 01:00 tradycyjnie zrobiło się tłoczno i ruchawo. Tym razem nie szczypano się z uprzejmościami wobec gości, którzy rozłożyli się wygodnie w przejściach, pod ławami, na żyrandolach etc. i wreszcie któryś szturch mnie zbudził, ktoś rzucił, że to nie miejsce i czas do snu. Pamiętam, że kładłem się spać przy jednej z ław, pamiętam, że się obudziłem chyba na samym środku przejścia między ławami a okienkiem, serwującym posiłki. Nad moją głową kursowało co chwila kilka par nóg i nie dziwne, że wreszcie ktoś się wpienił. Gdy się przebudziłem, było mi zimno, słabo i wzrok mój był pełny mgły. Przysiadłem zatem na schodkach, w celu przeczekania ferworu przedwyjścia 100 wspinaczy na MB. Po chwili dostrzegłem Piotrka, którego też tak nie po matczynemu rozbudzono i został zmuszony do objęcia taktyki przeczekaniowej. Ale kit im w nos, my już zdobyliśmy…
    Po jakiejś godzinie, zwolniło się kilka łóżek w jednym z pokoi i Piotrek z lekka przyciął sugerację, że czemu by nie. Siup i jesteśmy na wygodnych pryczach, opatuleni w koce i nawet z poduszką pod głową. Zasypiamy spokojnie i nabieramy sił na rano. Przed nami mieliśmy najpierw ten ostry odcinek skalisty, a później już z górki. Góra dwa dni i jesteśmy w miejscu, gdzie są zlewy, gdzie woda kosztuje 1 Euro i gdzie można rozbić namiot Łukasza. Taki był plan. Cudny plan kończący cudną przygodę… Ale sprawa się rypła i od tego momentu przygoda wzięła sprawy w swoje własne ręce… Kiedy się obudziłem rano i otworzyłem oczy, to ich nie otworzyłem. Kiedy już otworzyłem, to nic nie widziałem. A kiedy wreszcie przejrzałem to przeniosłem się w krainę Kopernika, bo jedyne, co widziałem to wspaniała kraina drogi mlecznej. Biało, mleko, mgła, śnieg, biały miś. Wszystko białe. Kiedy biały Piotrek spojrzał na mnie, wyczułem, że się zaniepokoił. Piotrka podejście do życia stanowczo zabrania mu się niepokoić czymkolwiek, dlatego kiedy zobaczyłem, że coś zburzyło jego spokój, wiedziałem że coś musiało się poważnie spartaczyć. Później mi powiedział, że takich napuchniętych oczu jeszcze nie widział. Dwie piłki do koszykówki, no może do ping ponga. Najwidoczniej brak gogli poskutkował osuszeniem oczu z powodu silnego wiatru i do tego doszło silne nasłonecznienie.
    Wstaję, kręci mi się we łbie, ledwo stoję na nogach, ogólne rozmemłanie organizmu i nastroju. Może jednak przejdzie jak się rozbudzę. Czekam. Bez poprawy. Kładę się znowu spać. Poczekajmy jeszcze trochę…
    Kiedy się budzę po raz kolejny, to samo. Nie ma co, dziś nie zejdę. Prawie nic nie widzę i nie mogę swobodnie ustać w miejscu więc, co dopiero próba zejścia po pionowych skałkach.
    - Pit, dziś nie dam rady.
- Ok. Czekamy do jutra.
    Podlazłem jeszcze do opiekunów schroniska i przedstawiam sytuację. Schroniskowy Chirac pyta mnie czy chcę zamawiać helikopter. Ja mówię, że nie i pytam czy mają jakieś krople, bo może pomogą. Louis de Funes wykonuje telefon do lekarza, rozmawia z nim parę minut i daje mi jakieś fiolki. Jak nie pomoże, będziemy działać dalej. Ok. Super. Może coś się zmieni. Piotrek mi zakrapla i kładę się znowu spać.
    Niedobrze, bo w ogóle nie czuję głodu, a bez energii wiele mi się nie poprawi. Dlatego wpadamy na pomysł, że Piotrek przygotuje na obiad makaron – moją ulubioną formę zboża. Ja śpię cały czas, a Piotrek kręci się wokół, znalazł fajny kącik podłogi, gdzie rozłożyliśmy karimaty i kiedy wygonili nas z prycz z powodów rezerwacji, spokojnie zajęliśmy nasz zakamarek, gdzie panowała względna cisza i spokój i nikt nie miał powodów nas stąd wykopywać.
    Przerwa we śnie na obiad. W celu wzmożenia apetytu decydujemy się wypić Żuberka, którego nie zatachczyliśmy koniec końców na szczyt. Zatem makaron z dodatkami + piwo = powinno być smacznie. Co z tego, jak po kilku łyżkach, nie daję rady zjeść więcej. Wiem, że muszę, ale nie mogę. Padam na karimatę i kima. Tak mija cały dzień. Na śnie i widzeniu białej ciemności. Jeżeli stan się utrzyma, nie będzie szans na zejście. Wtedy nie wiem co zrobię, bo szacuję, że koszt helikoptera to jakieś 10.000 Euro. A kolejny dzień leżenia pewnie wiele zmian nie przyniesie. Pluję sobie w brodę, że nie wykupiłem ubezpieczenia. I jak na ironię pracuję przecież w ubezpieczeniach! Kowal bosy chodzi…
    Ogólnie zajebiście jest być uwięzionym na wysokośći 3.800 i mieć wybór czy schodzić po omacku, o siłach nawet nie wystarczających na utrzymanie plecaka, czy organizować helikopter kosztem łóżka, prysznica, dwukomorowego zlewozmywaka i tych, takich małych gumeczek, które przykleja się do szuflad, żeby nie stukały (urządzam mieszkanie) czy czekać jeszcze jeden dzień licząc na cud. Każda opcja napawa optymizmem. Choć ponoć z każdej sytuacji jest dobre wyjście…
    W międzyczasie proszę jeszcze o dwie fiolki do zakraplania. Może zaczną działać. Przy okazji postanowiłem zapytać o koszt ewentualnego helikoptera. Czekając na cios obuchem, jakież było moje zdziwienie, kiedy usłyszałem: „darmo”. Nagle naród, często utożsamiany przeze mnie za naród chodzących salonów urody i tych, którzy położyli się przed kilkoma tygrysami w ’40 roku, zacząłem postrzegać jako naród darmowych helikopterów. Kochana Francja…Ależ ulga… Jakieś wyjście już ewentualnie jest.
    Zapada noc. Oby była zbawienna i przywróciła mi ślepia. Choć z drugiej strony, już byłem tak skapcaniały całą tą sytuacją, że momentami przechodziły mi myśli, że byłoby lepiej, gdyby wzrok mi się nie poprawił, to będę mógł szybko zlecieć na dół i zakończyć cały ten burdel. Zobaczymy więc, jak będzie.
    Ranek…Otwieram oczy… Jak jest? Ilkiewicz jak jest? No rzesz k… mać! Bez zmian. Poprawa żadna – jakby nie liczył. Zatem postanowione – helikopter. Mówię Piotrkowi, że dupa blada i idę po pomoc. Pytam, czy chce lecieć ze mną. Uzgodniliśmy, że lepiej się nie rozstawać, więc si. Idę zatem do obsługi schroniska i mówię do Belmonda, że nie ma poprawy i chyba jednak bez śmigłowca to będą jeszcze mieli mnie na karku do czoko śmierci. Ok – załatwiają.
    Niestety nie mogą wziąć Piotrka, tylko jedna osoba, kurde, szkoda. Mówią mi, żebym się pakował i pytają czy mam uprząż, tzn. wtedy nie wiedziałem, że mnie o to pytają, bo nie wiedziałem, jak jest uprząż po angielsku. Domyśliłem się na szczęście po hula-hopowych ruchach Zidana wokół pasa. Uprzęży u mnie niet. Spoko – zakładają mi ichnią. Wiążę fakty – skoro uprząż, to znaczy, że będą mnie podczepiać do liny??? Zgadza się – wiatr jest zbyt silny, żeby lądować.
    - Piotrek! Łap aparat!
    Spakowany, czekam na sygnał wyjścia przed schronisko. Sygnał przychodzi, a my, zgodnie z zasadą naczyń połączonych, wychodzimy. Trzeba podejść 10 metrów pod górkę. Przodem idzie Napoleoś, środkiem ja, Piotrek z tyłu. Po kilku metrach przysiadam, i zaraz znowu. Cóż za bezsilność. Platini natychmiast mi pomaga, zdejmuje mi plecak i wspiera. Kiedy jesteśmy u celu, sadza mnie w śniegu i chwilę czekamy. Za parę sekund czarna puszeczka powiedziała parę słów, po czym Pepin Mały zaczął zdejmować mi uprząż – wiatr okazał się wystarczająco słaby, by przysiąść. Szkoda. Nic to.
    Podlatuje śmigłowiec, taki jak nasz GOPRU, tylko, że miał pewnie wszystkie guziczki sprawne. Próba lądowania, pudło – zawiało. Robi kółko, druga próba, udało się. Robespierre podrywa mnie ze śniegu i asekuruje w stronę śmigłowca. Kiedy dobiegam, łapię jakąś wyciągniętą rękę, która ruchem nie znoszącym sprzeciwu wciąga mnie raz, dwa na pokład. Sadzają mnie na ziemi. Ja, ze trzech ratowników i dwóch pilotów. W sumie pięciu terminatorów, którzy dzień i noc latają i narażają siebie, bo jakiś cieciu nie pomyślał, żeby założyć gogle.
    Pierwszy raz leciałem helikopterem, próbowałem zatem rozejrzeć się po okolicy, ale blask słońca i biel śniegu tak waliły mi po oczach, że wolałem patrzeć na guziczki w kokpicie.
    Kiedy wylądowaliśmy na dziedzińcu szpitala, jak to jest w filmach, na wielkiej literce H w okręgu, od razu wybiegła po mnie pielęgniarka. Kciukiem podziękowałem załodze ratowniczej i popędziłem na izbę przyjęć. Leje mi się z oczu, wszystko napuchnięte, ledwo widzę i piękny przejaw sarkazmu na dzień dobry:
- Parle franse?
- Parle no franse.
- You are the one just brought down with the eyes problem?
- Yes.
- Then please fill this in.
I podaje mi jakiś papier. No żesz cholera jasna, gdzie tu logika. Ledwo widzę z kim rozmawiam, a mam jeszcze wypełniać jakieś miniaturowe krateczki... Więc wypełniłem. Czasem musiałem się ostro skoncentrować i szybko atakować daną linijkę, zanim ucieknie mi spod ręki.
    Dobra, zarejestrowałem się. Jakaś pielęgniareczka zabiera mnie do gabinetu.
- Parle franse?
- No parle franse.
   Ale chyba nie uwierzyła, bo dalej jedzie w ojczyźnianym. Najpierw zamaściła mi oczy. Następnie, rzuciwszy ze dwa zdania, wyszła. Ni cholery nie zrozumiałem, co do mnie mówiła. A przecież może coś ważnego, więc dumam, co mam robić. Myślę zatem logicznie, co zwykle w takich sytuacjach mówi się pacjentom, a w dodatku, na środku gabinetu, pół metra ode mnie, dostrzegam leżankę. Więc dedukuję, że musiała mnie prosić, żebym się rozebrał do badania! No jasne! Ależ ty Ilkiewicz domyślny kawał ślepego sukinsyna jesteś! Ale zaraz, zaraz. Co jeśli tego nie powiedziała!? Ja się rozbiorę, ona przyjdzie i międzynarodowa draka gotowa. Ok, nie kombinujmy. Poczekajmy w nieruchu i ubraniu.
    Po kilku minutach przyszedł doktor.
- Parle franse?
- Franse no parle.
- Parle inglezje?
- Yes.
    Szybki opis co, jak, kiedy, diagnoza, ponowne zakroplenie, recepta i werdykt – będę żył. To przyjemnie. Zapytałem jeszcze o ewentualne schronisko. Pan doktor po chwili przyniósł mi adres i jakiś woźny wytłumaczył mi, jak tam dojechać (kiedy w Polsce woźni będą mówić po angielsku…). Cała akcja ratunkowa i wizyta kosztowała mnie 22 Euro, więc piękna sprawa. Ogólnie przyjęcie, obsługa i organizacja w szpitalu jak ta lala. Wszystko sprawnie i fachowo. Dziękuję.
    Wyszedłem ze szpitala i poczłapałem na przystanek. Jakiegoś łebka spytałem jak dojechać tu i tam, on spytał się kierowcy i zapakowałem się do autobusu. Kiedy chciałem zapłacić za przejazd, kierownica tylko na mnie spojrzała i powiedziała, że na koszt kuchni.
    Znalazłem schronisko, około 13. A tu ciekawa moda, że recepcja otwarta rano i wieczorem. To sobie siadłem. Oparłem o zagłówek i przysnąłem. Przebudziłem się, gdy przechodziła koło mnie pewna Francuska, która tu mieszkała. Widząc me położenie, zaproponowała mi bym zagościł u niej w pokoju do czasu otwarcia recepcji. Zdając sobie sprawę z mego odrażającego widoku, wiedziałem, że nie będzie próbować zniewolić mnie seksualnie, więc skorzystałem z jej gościnności. Wieczorem wynająłem własny pokój, zasunąłem firanki i poszedłem w kimę.
    Chciałbym podkreślić jeszcze jedną sytuację, która mnie, nie ukrywam wzruszyła. Otóż będąc już w schronisku, dostałem smsa od Pita, że jak nie mam gdzie się zatrzymać, to on da radę zejść przed zmrokiem z namiotem. No żesz sobie myślę, co za kolo, który jest w stanie pokonać taki kawał w jeden dzień, zapominając o swoim wyczerpaniu, by nieść mi pomoc. Pit to prawdziwy przyjaciel i jak będziecie szli na MB, to radzę go ze sobą zabrać.
    Rankiem, się obudziwszy, wymywszy, ubrawszy i zjadłszy opuściłem schronisko i udałem się do miejsca zbornego z Piotrkiem – dworzec w Chamo. Przeważnie chodziłem w goglach, bo oczy w słońcu zachowywały się niegrzecznie. O ile jednak oczy powoli wracały do formy, o tyle teraz chyba największą bolączkę sprawiała mi moja skóra na twarzy, która przerodziła się w jeden wielki strupek. Czułem się, jak w uwierającej masce. Każdy ruch ustami naruszał maskę, powodując swędzenie. Zresztą już sam Gombrowicz pisał, jak negatywne skutki przynosi. Powiedzenie o wypiciu naważonego piwa jest mi bliskie, ale z bardziej dosłownej strony tego medalu.
Punkt 12 zjawia się Pit. Uśmiech. Elo elo brachu.
    Punkt któraś po 12 przyjeżdża nasz autokar do Aosty. Zapach końca miesza się z powietrzem. Kupujemy bilety, wsiadamy do autokaru, ostatni rzut oka na Chamo i francuskie Alpy. Otwieramy winko i odjeżdżamy …………………………

Przygoda dobiegła kresu. 5 dni. Nie była to normalna podróż wakacyjna, a raczej wyjazd w określonym celu. Niby Biała Dama nie należy do najcięższych szczytów, ale w odniesieniu do mojego doświadczenia górskiego, było to wyzwanie, jakiego jeszcze nie podejmowałem. To raz.
    Dwa, byłem dumny, że mi się udało, choć z drugiej strony pozostaje niedosyt, że nie zszedłem o własnych siłach. Ten niedosyt łazi za mną do dzisiaj i pewnie jeszcze trochę mi pomędzi, ale jak to człowiek lubi sobie tłumaczyć jego własne czyny i decyzje, pocieszam się, że najzwyczajniej w świecie nie byłem w stanie zejść w jednym kawałku. I myślę, że tak rzeczywiście było.
    Po wtóre, z pewnością przybyło mi trochę pokory, której tak często mi brak. Cieszę się, że również umiałem przezwyciężyć chwile niepewności i przyjąć ryzyko. Tkwiąc w miejscu, góra sama cię nie zepchnie. Dopiero twój ruch, z jednej strony przybliży cię do celu, ale z drugiej strony wciąga cię w nieznane.
    I wreszcie, kolejny raz przekonałem się, że z Piotrkiem w dym.

460-ciu wybrańców narodu
(Posłowie)


    Nie lubię wstępów, więc krótko. Dla jasności sumienia. Fakty opisane w opisie dzielą się na autentyczne i nieautentyczny, dotyczący dialogu kupna butów. Fakty autentyczne dzielimy dodatkowo na obiektywne i być może z mimowolnym? i lekkim kolorytem nadrzeczywistym. Starałem się raczej nie rozdmuchiwać naszych przejść, ale jak to bywa w biograficznych robinsonadach, łowiący płotkę, mówi, że złapał rekina. Wprawdzie w opisie takich kaskad nie ma, ale zapewne mnichem skromności też nie trąci. Elo


Adam Ilkiewicz
Listopad 2007
mosad@tlen.pl

Ps. Parę dni temu wróciliśmy z kolejnego wypadu w Bieszczady – znowu ciągnąłem się ostatni…


Poprzednia strona 1 2 3 4 5

Zobacz także fotografie z tej wyprawy w dziale
Galeria fotografii.  

www.podroznik.com

Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.
   





Linki sponsorowane:

Odszkodowania Wrocław

Kancelaria Prawna Opole

PHU PRO-klima







Szukasz ciekawych wiadomości?

Chcesz się podzielić wrażeniami?

Szukasz towarzysza na wyprawę?


Wejdź na

Forum Dyskusyjne.

Logo listy dyskusyjnej




Jeżeli jesteś w podróży i masz możliwość skorzystania z internetu wejdź na zakładkę

Chat,

aby porozmawiać   on-line z bliskimi.


 (C) 2002 www.podroznik.com hosted bywww.adwokat.opole.pl