english  -  deutsch 
Strona główna
Planowane wyprawy
Forum dyskusyjne
Dzienniki podróży
Mapy podróżnika
Galeria fotografii
Chat podróżnika
Najciekawsze linki

english
deutsch




O na Monta Blanca wyprawie słów kilka
(2007)

Adam Ilkiewicz



    Po wejściu w lasek spotkaliśmy strumyk. Phi. Wielkie mi co. Raz, dwa i po strumyku. Jeden – zero. Las jednak robił się coraz gęstszy, czepiał się plecaków i rzep ogona psiego czepiał się też. Po 30 minutach natrafiliśmy na pierwszą, większą przeszkodę, o której każdy profesjonalny amator chodzenia po górach wiedzieć powinien. Stara zasada, wypisana gwoździem papiakiem na remizie w bieszczadzkich Ustrzykach być może mówi: nigdy nie chodź na przełaj, bo trafisz na kanion. Jaka szkoda, że nigdy nie walnąłem browara pod ustrzycką remizą.
   Trzeba wiedzieć, że wąwozy w Alpach są pokaźne. Wąwozy, którymi spływają hektolitry wody każdej wiosny od miliona lat świetlnych, muszą być bardzo pokaźne. Nie jest to wąwóz o łagodnych uskokach, obsianych koniczyną czy inną ozimą roślinnością pastewną, ale strome boki najeżone są głazami i ileś metrów w dole, przeważnie spokojne, płynie sobie malutki, czyściutki, skromniutki strumyczek, który ma wiecznie wszystko w dupie. Stanęliśmy na skraju wąwozu i zaczęliśmy dumać. Może iść wzdłuż niego, aż się spłaszczy, a może lepiej iść w dół, bo może tam się spłaszczy. Fifteen fifteen, jak kiedyś mówiłem. Kit, przecinamy tutaj. Go go go, raz raz raz. Przecięliśmy, nie było tak źle. Straciliśmy przy tym chyba jednak z 200 kalorii. Ale jest dobrze. Przedzieramy się dalej. Co chwila natrafiamy na jakieś wydeptane ścieżki. Cieszymy się zatem, że jednak ktoś tędy chodzi, musimy być na dobrej drodze. Ale kiedy uświadomiliśmy sobie, że są to ścieżki kozic, utwierdziliśmy się tylko w przekonaniu, że tym bardziej nikt tędy nie chodzi. Ok, damy rade. Noga za nogą. Powoli, ale się przedzieramy. Aż znów do jasnej ciasnej natrafiamy na wąwóz. Tamten w porównaniu do tego był jak kanion bebiko, a kanion denaturat. Tędy nawet rzeczka bała się płynąć. Ok, próbujemy pójść trochę w górę kanionu. Nici, za stromo. W pewnym momencie jedna noga ześlizga mi się na skraju wąwozu i musiałem chwytać się okolicznej flory w celu uniknięcia bliskich spotkań z naturalnym pumeksem kilka metrów w dole. Ostra dawka adrenaliny wbiła mi się do odpowiednich płatów mózgu i tu chyba pierwszy raz przeszło mi przez głowę, żeby nabrać wreszcie trochę szacunku do sił przyrody i prawa grawitacji. Kiedy obie się połączą, a ludzka głowa je zlekceważy, wiele łez może spłynąć po policzkach najbliższej rodziny, znajomych z podwórka, dzielnicy, miasta, miasta partnerskiego Bindesbaden, kraju, kraju miasta Bindesbaden, ONZ, świata, zaświata, zaświata świata równoległego, świata prostopadłego zaświata równoległego itd. itd. Tak więc od teraz uważam, by każdy krok był pewny i pełna koncentracja. Jak spadać, to z wysoka, a nie na samym początku, bo wtedy łzy najbliższej rodziny, znajomych z podwórka, dzielni, Bindesbaden…
   Ogólnie sytuacja dość patowa. Tędy nie damy rady. Więc musimy trochę zejść. Robimy małą przerwę w celu odetchnięcia i goł. Dochodzimy wreszcie do miejsca, w którym podejmujemy próbę. Jak każda konstrukcja wąwozu, i ta wymaga byśmy najpierw dali parę solidnych kroków w dół, a później osttrrre podejście. Raz, siup, w dziób i się udało, mały sukces, hura. Oby nie było tego szajsu więcej… Znowu natrafiamy na dróżki kozic. Las się trochę przeciera. Idzie się łatwiej. Nagle dostrzegam nad nami druty! Jest git. Są druty, zaraz musi być szlak! Tak tak tak! Idziemy ochoczo. Idziemy, idziemy, a szlaku nie ma. Jeśli źle nas pokierowałem, to wprawdzie Piotrek mnie nie zabije, ale stracimy masę czasu i energii…
   Ufff, wreszcie się pojawia. Szeroki szlak, prawie jak droga. Nasze Maluchy spokojnie by tu dawały sobie radę. Ucieszeni, już pod tą górkę będzie z górki, siadamy. Jemy jakieś małe wzmocnienie. Wyrażamy radość i zadowolenie, że udało się przeciąć te nieprzyjazne gęstwiny i jedynie żałujemy, że przez nadmierny wysiłek musieliśmy stracić trochę mięśnia piwnego, nad którym tak zaciekle pracowaliśmy, tyle piwa na marne i trzeba będzie teraz pracować od nowa…
   Kilka minut i lecimy dalej. Już powinno być lżej. I jest. Jako, że robiliśmy lekki zawracający łuk, doszliśmy i do tego kanionu, który napsuł nam trochę nerwów. Tutaj przejście było słodziutkie. W strumieniu napełniliśmy butelki z wodą i dajemy dalej.
   Po jakimś czasie roślinność drzewiasta zaczęła się kończyć i przechodzić w tundrę czy jakieś tam kosodrzewiny. Rozpostarły się tym samym przed nami piękne widoki. W dole, w ogromnej dolinie, Chamonix i Lesbos przecięte wstęgą błękitnego, górskiego potoku, a ponad nami szczyty, przytłaczające swoją wielkością, siłą i spokojem. Jeden szczyt wydawał się szczególnie nieprzyjazny i wydawałoby się, że jakby być na nim, to nie ma szans żeby nie fiknąć w dół, bo to tak wysoko. Kiedy nazajutrz patrzyłem na ten szczyt, będąc już ponad nim, nie był już taki buńczuczny i wydawał się parskać do mnie: - O tak! Pokonałeś mnie! Och, jaka byłam niegrzeczna!…, zasługuję na karę!…, klepnij mnie! o tak! ach! mocniej! tak o tak mój ty rozrabiako! ach! ach!… – Ale to było dopiero nazajutrz.
   Tymczasem doszliśmy do opuszczonej stacji kolejki. Wysokość 2.000 m. Chwila odpoczynku, szybka szama i podziwianie widoczków. To było minimum, jakie mieliśmy założone na ten dzień. Robiło się powoli ku zachodowi i do następnego, ewentualnego postoju było przewyższenie 300 metrów. Zdecydowaliśmy się podjąć próbę. Szliśmy po torach kolejki, po lewej stronie ściana góry, po drugiej stronie lekkie urwisko, a my środeczkiem rachu ciachu. Szło się dobrze, nawet bardzo, bo po krótkim czasie osiągnęliśmy mały tunel, a za tunelem końcowa stacja kolejki. No to rozbijamy obóz.
   Ale, ale. Powitał nas spory trzask. Zauważyliśmy jak w oddali, jakiś kilometr od nas, schodzi niewielka lawina śniegowo-kamienista. Było to bardzo daleko, ale wyraźna huczna aria, niczym strzała Amora serce doktora Judyma, przeszyła całą okolicę. Powitały nas również kozice. Bardzo ciekawe żyjątka, które zeskakują z pionowej ściany z takim wdziękiem i lekkością, że powinno się je za to zamykać do więzienia. Poza tym nie obawiają się ludzi i podchodzą bliziutko ukazując zaufanie. Najwidoczniej Mont Blanc nie cieszy się wielkim zainteresowaniem wśród „zwierzęcych” wujków złych dotyków. Ogólnie bardzo je polubiłem (te kozice) i gdyby było już dużo mniej tlenu, pewnie nawiązałbym z nimi pogawędkę o kobietach. W międzyczasie dobiło do bazy dwoje Polaków. Zgoła śmieszna sytuacja, gdyż nie wiedząc o swoim pochodzeniu, zaczęliśmy rozmowę po angielsku, by po kilku zdaniach dowiedzieć się, że to rodacy. Była to dziewczyna i chłopak. Generalnie nabrałem olbrzymiego szacunku do żeńskiej braci „wspinaczkowej”. Góra traktuje wszystkich tak samo i nie ściele chodników dla „słabszej” płci. A biorąc pod uwagę lokówki, suszarki, zestawy do peelingu i solaria, jakie muszą wnosić w plecakach, każdy krok wymagał od nich większej ilości złota marszu, czyli energii. Pogadaliśmy chwilę, po czym dołączyło do nas jeszcze dwóch Anglików. Polacy wchodzili, Anglicy schodzili. Zaczęliśmy zatem wypytywać ich, co i jak, i gdzie, i czego nie, i po co to wszystko. Ogólnie doszli na wysokość 3.800 i zawrócili. Jeden z nich nie wytrzymał wysokości, dostał bólu głowy i ogólnego rozdziamdziania organizmu. Nie było szans wejścia. Niemniej jednak słabi nie byli. Nie mieli nawet namiotu, tylko specjalistyczne śpiwory, w których spali pod gołym niebem. My rozłożyliśmy nasz niezawodny namiot przy samej kanciapie od kolejki, zjedliśmy pyszną mamałygę produkcji Piotrka i położyliśmy się spać.
   Wczesnym rankiem, około 9, obudził nas tumult. Niecichy był tumult ten. Wyglądamy, a tu 12 tysięcy zastępów, każdy po 12 osób. Łącznie 144.000 przepięknych apostołów alpinizmu wylało się z gardła pierwszej tego dnia kolejki. Och jacy oni byli kolorowi, tęczowi, kanarkowi, pawiowi .Wyznaję zasadę, że im alpinista bardziej kolorowy, tym ma lepszy = droższy sprzęt. Ja miałem czarne spodnie, szarą czapkę, beżowo-czarną kurtkę i czarne rękawiczki. Przybysze byli wypoczęci, dobrze odżywieni, wyspani, naoliwieni, przygotowani i uśmiechnięci. My byliśmy uśmiechnięci. Dobre i to. Poza tym mieliśmy przewagę moralną. Idziemy od zera, a nie od niezera…
   No nic. Trzeba wstawać i zwijać sprzęt. Kierując się jedynie słuszną zasadą, że grunt to się wyspać, zauważyliśmy, że Polacy i Anglicy mieli inne creda i już zniknęli. Anglików mogę jeszcze zrozumieć, ale Polaków…? Sami w namiocie, wierzchołki Alp dookoła, śpiewające kozice, romantyczne lawiny, a oni patrzą na czas tak, po gospodarsku… Chociaż kto wie, jak działają te mechanizmy na wysokościach.
   Ok. Zwijamy namiot, robimy szamę, zmywamy gary w pobliskim strumyczko-wodospadzie, przemywamy z lekka ciałka – ostatni raz na kilka dni, pakujemy się, zakładamy cieplejsze ciuchy i wyruszamy. Dzisiejszy cel – schronisko Refuge du Guter na wysokości 3.800 metry. Jest to ostatnia cywilizowana baza schroniskowa przed szczytem. Mamy zatem 1.500 przewyższenia do pokonania. A po drodze słynną groblę, gdzie ponoć lubią schodzić kamienne lawinki, zaskakując tych, którzy się tego nie spodziewają. My się spodziewaliśmy, więc na pewno nas nie zaskoczy i najwyżej dostaniemy w czapę świadomie…
   No to lecim. Słońce wali, jak w Suchej Beskidzkiej, kiedy wali, jak w Meksyku. Idzie się dobrze, ale ciężki pot spływa z czoła, ramion i pupy. Idziemy po solidnym, skalnym gruncie, wydeptaną ścieżką. Godzina jedna, druga aż wreszcie dochodzimy do pierwszego śniegu. Śnieg na ziemi, a metr wyżej milion stopni. Takie życie, myślę sobie i do przodu.
   Kiedy przystanęliśmy na chwilę oddechu, zauważyliśmy że właśnie mijamy i w zasadzie jesteśmy już powyżej tego szczytu, który wczoraj sprawiał takie chłodne wrażenie. Teraz już spokorniał.
   Powoli zaczynają się skałki, o tyle łatwe, że między nimi prowadzi drużka. Więc żadna wspinaczka, jeno bardziej slalom między głazami. Najgorsze, że dużo luda i co chwila trzeba się mijać i chyba, co gorsza ciągle się pozdrawiać. Piękny to zwyczaj, ale jak co minutę trzeba powiedzieć Hi, to przy setnym Hi, Hi robi się dość nieznośnie. Piotrek mówił przeważnie Bondziorno, kto tam wie dlaczemu.
    Około południa doszliśmy do miejsca, gdzie zaczynał się już prawdziwy śnieżek. Zrobiliśmy dłuższy postój - postój garmażeryjny. Stopiliśmy wodę, by uzupełnić butelki (przeciętnie zabieraliśmy zapas co najmniej 3 butelek 1 koma 5 litrowych) i zapodać jakieś zupki. W międzyczasie słońce stało się chyba moim największym wrogiem. Ogólnie, kiedy ten naturalny satelita Księżyca przeciętnemu Kowalskiemu odbiera x energii, mi odbiera 100x. Więc brak letniej czapki był brakiem wielce odczuwalnym. Zakręciłem sobie zatem koszulkę na głowie i położyłem się pod głazem w celu odsapingu.
   Leżało się wybornie, ale trzeba było ruszyć jednak dalej. Postanowiliśmy założyć raki, bo widzieliśmy, jak się ludzie zapadają w śnieg lub dokonują dziwnych ślizgów. I tu kolejny błąd amatora – nie przećwiczyłem zakładania raków na sucho, w domu, w 20 stopniach, przy piwie i dochodzącym z łazienki kobiecym śpiewie. Dlatego, raz, że po pierwsze zakładanie raków zajęło mi dużo za dużo, przeciągając czas i wprawiając w irytację, i dwa, że po drugie, koniec końców założyłem je stosując właśnie opracowaną technikę, szerzej znaną w elitarnym światku zdobywców wszystkich ośmiotysięczników, jako Sposób Idealnego Umocowania Raków Konstrukcji Ilkiewicza (w skrócie SIURKI), tak skuteczną, że kilka razy później mi się osuwały.
   Wbijamy się w śnieg. Jedna noga, druga noga, jedna noga, druga noga, jedna noga, druga zniknęła, druga się pojawiła, pierwsza zniknęła, obie się pojawiły, zniknął kijek, wszystko się pojawiło, Piotrek zniknął, Piotrek się pojawił, no to idziemy dalej. Trochę to trwało, aż się przyzwyczailiśmy do głębokiego śniegu. Można tu też docenić rzeczy małe, które w takich warunkach stają się niebagatelnie niezbędne. Zgodnie z teorią torby na drzewie Ilkiewicza, która mówi, iż mimo, że może nas denerwować widok reklamówki, trzepoczącej w gałęziach drzewa, to nie docenimy sytuacji, kiedy mijamy drzewo bez żadnej trzepoczącej torby, tak i dopiero tutaj doceniłem kółeczko od kijków, które ma za zadanie jego uchronienie przed zapadaniem w śnieg. Kółeczko owo zapodziało mi się przy jednym z dziabnięć i od tego momentu prawy kijek wchodził mi w śnieg całą długością, nie tylko przestając mi pomagać, ale zaczynając mnie tylko dodatkowo męczyć. Zrozumiałem wtedy co miał na myśli szekspirowski Ryszard III wołając „Królestwo za kółeczko!”.
   Dochodzimy wreszcie do wspomnianej grobli, gdzie schodzą lawiny, a którą trzeba przeciąć. Wygląda to następująco: z jednej strony grań (tu my), 30 metrów dalej druga grań, a pomiędzy żleb, w obrębie którego natura wyżłobiła dodatkowe 2 metry, którędy ewentualnie schodziły kamulce. Zatem nie było tak źle, wystarczy przeciąć te 2 metry. Poza tym żleb sięgał bardzo wysoko i z odrobiną ostrożności powinno się dać wystarczająco wcześnie zareagować w przypadku nadchodzącej lawiny. Poza tym, dla asekuracji, została przewieszona lina między graniami, do której można się było przypiąć karabińczykiem (o ile się takowy miało) na wypadek potknięcia lub obucha w głowę.
   Ruch w tym miejscu odbywa się siłą rzeczy wahadłowo, raz trawersuje strona lewa, raz strona prawa. I tak świątek, piątek. Wszystko odbywa się pięknie. Raz biegnie John, a za chwilę Pierre, później Mauricio i Sergio. Jak w zegarku, jak w niemieckim systemie pkp.
   I nagle jebut. Czasem człowiek musi przejechać taki kawał, żeby zobaczyć grom z jasnego nieba. Dech zaparło mi w piersiach i myślę, że wszystkim, którzy to widzieli. Po przeciwległej stronie żlebu schodziła bardzo ostrą, stromą i skalistą granią grupka bardzo kolorowych wspinaczy. Wyglądali na tych, którzy wyglądają, jak ci, co się znają na górach. No ale czasem nawet i kowal przez pomyłkę przybija sobie podkowę do własnego kopyta…
   Nagle, jeden z nich, idący na przedzie, najwidoczniej pośliznął się i zaczyna lecieć w dół. Nie jest to lot typu szuranie tyłkiem po zboczu, ale najzwyklejszy, pionowy spadek bezwładnego ciała. Wszystko trwało ułamki sekund. Najpierw odbija się od jednej skały, później zderzenie z drugą. Bach bach. Nadchodzi wreszcie pomoc - asekuracja linami. Na szczęście był sczepiony z dwoma kolegami, którzy szli za nim. Najpierw złapał jeden, później zareagował drugi. Wreszcie, kiedy spadający pokonał już dobre 2-3 metry lina się naprężyła i spadek został zatrzymany. Ciało wisi swobodnie, bez władu, zgięte w pałąk, ludzkie wahadło, tik, tak, tik, tak... Wszyscy stoją w zamarciu, bojąc się najgorszego. Zderzenia ze skałami nie ominęły przecież głowy. Mija kilka sekund. Wreszcie słyszymy cichy głos, jęk, ale jest dobrze! Żyje! Powolutku opuszczają go. Okazuje się, że został zraniony tylko w nogę i powinno być w sumie Ok. Co za fart. Albo opatrzność. Właśnie darowano mu drugie życie.
   Odczarowaliśmy nasz wzrok z Piotrkiem i wróciła nam rzeczywistość. Prawdopodobnie gdyby nie kask, byłaby już kaplica. My bez kasków. Przekląłem tylko na Piotrka, że jak nie będzie uważał, to mu tak zafasolę, że wleci na Mont Blanca i ruszyliśmy dalej.
    Nadeszła nasza kolej przemierzyć groblę. Pierwszy idzie Piotrek. Pewnie, spokojnie, nic się nie turla z góry, jest na drugiej stronie. Idę ja. Też Ok. No to jedna z przeszkód za nami. Mijamy niedoszłego nieboszczyka i zaczynamy najtrudniejszy odcinek wyprawy. Tu właśnie doszło do mnie, że żarty się skończyły i przez myśl przebiegła mi myśl, że może jednak porwaliśmy się z motyką na Księżyc (taka metafora).
    Przed nami rysowała się przezajebiście postrzępiona, stroma, skalista grań. Do schroniska zostało nam około 500 metrów przewyższenia, które jak się okazało „szliśmy”, a raczej wdrapywaliśmy się 6 godzin (w porównaniu do 4 godzin, jakie zajęło nam przejście dotychczasowego kilometra przewyższenia), czyli 83m/godzinę, czyli 1,4m/minutę, czyli 2cm/sekundę (tu w sumie nie brzmi tak źle:). Ten odcinek łączył ze sobą elementy podejścia i wspinaczki. Grań o kilkumetrowej szerokości składała się ze skał pokrytych miejscami śniegiem. Śnieg był już o tej porze mocno wilgotny, a później wręcz przeistaczał się w maź śniegowo-wodną. Sprawiało to realną możliwość ześlizgnięcia się z grani w lewo- lub prawobrzeżne urwisko, o nachyleniu sięgającym 60 stopni. W większości przypadków sprowadzałoby się to do mszy żałobnej. Dlatego czekan poszedł w ruch, zmniejszając to ryzyko w znaczny sposób.
   Skałki gdzieniegdzie były tak strome, że w kilku miejscach trzeba było wspinać się pod kątem prostym, tym bardziej niesmacznie, bo z balastującym „na zewnątrz” plecakiem. Na szczęście takich sytuacji było bardzo mało i te odcinki nie były wysokie. Poza tym, w większości bardziej niebezpiecznych miejsc były przytroczone stalowe liny, za które można było się złapać.
    Na początku, mając jeszcze przed oczami niedawny upadek kolegi wspinacza, sczepiliśmy się z Piotrkiem liną. Jednak po pewnym czasie, doszliśmy do wniosku, że bardziej nam przeszkadza, niż daje otuchy i się rozwiązaliśmy. Podejrzewam, że w sytuacji kryzysowej i tak prawdopodobieństwo tego, że jeden uratuje drugiego było mniejsze od prawdopodobieństwa pociągnięcia za sobą.
    W pewnym momencie doszliśmy do pewnego miejsca, gdzie jedną ze skał trzeba było obejść lewą stroną. Nie byłoby to większą trudnością, gdyby nie maziowate i pochylone podłoże. Dróżka w tym miejscu biegła pod lekkim spadkiem, który po 2 metrach przechodził w kilkusetmetrowy uskok. Nie mieliśmy wtedy założonych raków, a ryzyko poślizgnięcia było całkiem realne. Stoimy i myślimy. Zakładamy raki, czy nie? Nie chce się. Ale jak noga poleci, to nie ma się za co złapać i człowiek zaczyna poruszać się ruchem jednostajnie przyspieszonym, przybliżonym do przyspieszenia ziemskiego. Piotrek mówi, że huk, spróbuje i da mi znać jak było. Dał krok. Później następne, aż zniknął za skałą. Widzę, że nic nie spada (w dół), więc chyba dał radę. Odzywa się w końcu zza ściany:
    - Ilkiewicz! Zakładaj raki! – no to założyłem…
    Tak to się powolutku doczłapaliśmy do schroniska. Mieliśmy za sobą około 11 godzin marszu tego dnia. Określiłem ten dzień jako jeden z najcięższych dni w moim życiu, co podtrzymuje do dzisiaj. Ale to bardzo dobrze, że jest ciężko. Rzeczy łatwych się nie docenia.
    Wpadamy do schroniska. Półmrok. Świeci się gdzieś tam jedna żarówka. W sumie logiczne. Ciągnąć kabel na 3.800 to niezła zabawa. A i tak Polacy by się pewnie zaraz podłączyli, by oświetlić pół Warszawy. Więc wnioskuję, że jadą na agregacie prądotwórczym, nie mając najmniejszego pojęcia, co to znaczy. W przedsionku pełno butów, kijków, plecaków, wszystkiego. Burdel jak w damskiej torebce. Za przedsionkiem, po lewej, wejście do noclegowni, na prawo wejście na izbę. Poustawiane stoły, zapchane ludźmi. Ludzie gadają, ludzie jedzą, ludzie śpią, śpią na ławach, śpią koło ław i śpią pod ławami. Kto spał pod ławą był największą szychą.
    By noclegować w schronisku trzeba rezerwować miejsce dzień wcześniej, opłata to chyba, co najmniej 20 parę Euro. Ci, co nie śpią w schronisku, mogą rozbić się powyżej w namiotach. Kopie się dół, rozstawia się namiot, wchodzi się do środka i rozpoczyna modlitwy, żeby namiotu nie zdmuchnęło. Słyszeliśmy historie, że niestety, dość często, namioty nie wytrzymują i albo się rwą i odlatują, albo nie.
    My oczywiście nie mieliśmy ani rezerwacji, ani sprawnego namiotu, ani ochoty wydawać 20 Euro na nocleg. Nihil novi jak mawiał Maćko z Bogdańca. Więc wbiliśmy się na watę i rozłożyliśmy się pięknie koło ławy, na izbie schroniska. Wcześniej jeszcze zjedliśmy co nieco, topiąc wodę z lodowca. Butelka wody 1,5 litra w schronisku kosztuje 5 Euro, więc woleliśmy pobawić się kuchenką i śniegiem. Po posiłku położyliśmy się spać. Przed nami już tylko atak na szczyt…
    Generalna zasada, jaką wyznaje 95% wspinaczy, atakujących Dach z Refuge du Guter, głosi, iż należy wyruszyć z atakiem o 1-2 w nocy. Wtedy śnieg jest jeszcze solidny, zwarty, przez co idzie się lepiej i nie ślizga. Dochodzi się do szczytu około 6-7, by wrócić do schroniska około 8-9. Z Piotrkiem uznaliśmy, że te 95% alpinistów nie ma pojęcia o zdobywaniu Mont Blanc – wstaliśmy o 9 rano.
    Schronisko oczywiście puste. Słoneczko przebija przez okna. O! I już niektórzy wracają! Niestety ze złymi wieściami. Ten nie dotarł, bo było zbyt wietrznie i zawrócił, ten nie dotarł, bo nie dał rady, ten nie dotarł, bo nie dotarł. Nie napawało to nastrojowo. Nic to. Szykujemy się.
    Zdawaliśmy sobie sprawę, że na wysokości 4.300 będziemy mijać słynny blaszak ewakuacyjno-ratunkowy – Valot. Jest to solidna puszka 4 x 6 metrów, służąca do sytuacji awaryjnych. Postanowiliśmy zatem zabrać tylko rzeczy niezbędne, tak, że jeśli nie uda nam się zdobyć szczytu tego dnia, to skimamy się w tym blaszaku i jutro nie ma mydła. Dzięki temu chcieliśmy się odciążyć i myślę, że był to strzał w dziesiątkę. Jesteśmy gotowi. Pogoda wydaje się dobra, niebo bezchmurne. Raki na nogach. W ręku czekan. Czapa i gogle na łeb. Rękawice na dłoniach. Rambo 7. W dodatku, szczęśliwie, wychodząc ze schroniska spotkaliśmy jeszcze ekipę, która wracała ze szczytu i go zdobyła! Więc jednak można! Morale podskoczyły...
    Ruszamy. Idzie się dość dobrze. Dookoła już tylko biało, czyli idziemy po lodowcu. Żadnej skałki, tylko śnieg. Czuję podekscytowanie, że To już dzisiaj. Mijamy miejsce, gdzie zauważamy kilka podstępnych dołów, gdzie najwidoczniej pod skorupą cienkiego śniegu, znajdowały się pokłady niczego. Ostrożnie przechodzimy obok. Przed nami ogromny stok. Pięknie by się tu zjeżdżało na dechach. Nie tym razem. Człapiemy pod górę. Noga za nogą. Poruszamy się coraz wolniej. Wraz z wysokością raptownie spada ciśnienie i ilość tlenu. Jak się dowiedzieliśmy później, na wysokości schroniska ciśnienie wynosiło 600 miliampera dolara słupa rtęci do kwadratu limes. To wszystko powoli rozbija organizm. Z jednej strony stara się przyzwyczaić i zaaklimatyzować, ale z drugiej strony, logicznie rzecz biorąc, zmniejszająca się dawka tlenu, musi wreszcie wywrzeć wpływ.
    Ale jakoś idziemy. Ja zaczynam paplać do siebie. Wmawiam sobie, jak super sobie daję radę. O! zrobiłeś kolejny krok! Pięknie! I jeszcze jeden! No brawo brawo Adaśko! Później nadchodzi okres śmiania się z siebie, że człowiek sam siebie chwali. Później człowiek myśli, że któregoś dnia napisze o tym, że najpierw się sam motywował, a później się z tego śmiał. Później śmieje się z tego, że napisze, że śmiał się, że o tym napisze itd.
    I tak mija powoli wędrówka. Kroczek za kroczkiem, a raczej stópka za stópką. Każdy metr składa się z jakichś 5 kroków. Tempo może 10 metrów na minutę. Co 100 metrów 2 minutowy postój. Grunt, że systematycznie do przodu. To najważniejsze. Odległość to czysta matematyka. Poruszając się nawet nieskończenie wolno, kiedyś się tą odległość pokona. Dlatego najważniejsze to parcie do przodu, nieważne jak wolne.
    Sprawdza się. Wreszcie jest! Zza wzgórza, pod które wchodzimy, powoli wyłania się Biała Dama. To ona? Na pewno ona? Tak! Już ją widzimy! Pierwszy raz jest w zasięgu wzroku, więc prawie jakby ręki. Teraz już nas końmi nie powstrzymają! Ale droga jeszcze długa. Jesteśmy dopiero na około 4.200 m. 600 metrów do wzięcia. W oddali widzimy małe punkciki poruszające się po górze. Jakżeby wspaniale być już na ich miejscu.
    Powoli dochodzimy do Valota. Decydujemy się chwilę odpocząć. Robimy herbatę, jemy suszone owoce, czekoladę. Zajmuje to nam jakąś godzinę. Jesteśmy ospali, Szczególnie ja. Decydujemy się na zostawienie w Valocie kolejnego balastu. Wiemy, że jeśli mamy awaryjnie nocować, to i tak tutaj, więc możemy zostawić śpiwory, żarcie, i takie rzeczy. Jak nas gdzieś po drodze zmiecie, to i tak niedługa nadzieja drzemie w śpiworze… Tak czy siak, okazało się że zapomniałem zabrać śpiwór ze schroniska, więc jak coś, to czeka nas noc w jednym worku. No ale to, zapewnie dodatkowo nas dopinguje do zdobycia szczytu.
    Opuszczamy schron. Zostało pół kilometra licząc w pionie. Czyli jakieś półtora kilometra drogi. Niebo nadal błękitne, z tym, że zaczyna coraz bardziej wiać. Decydujemy się związać liną. Idziemy gęsiego. Piotrek jako pierwsza gęś, ja jako druga. Staramy się utrzymać tempo, wolne, ale utrzymać. Temperatura około 10 poniżej zera, ale mi coraz cieplej. Rozpinam kurtkę, zdejmuję czapkę i co najgorsze – gogle, największy błąd wyjazdu…
    Idziemy dalej. Decymetr za decymetrem, coraz wyżej, coraz bliżej. Czuję, że powoli odpływają mi siły. Staję się coraz słabszy. Duszno. Lekki zawrót głowy – muszę przysiąść. Mam mętlik w głowie. Mega osłabienie. To pewnie ciśnienie. Wszystko schodzi na boczny plan. Jestem tylko ja i góra. Nic nie robi, a i tak powoli mnie rozbija. Szacun. Kilka minut przerwy i idziemy dalej. Za kilka metrów znowu kręcioła w baśce. Znowu siadam, znowu kilka minut. Kurde, co się dzieje.
    Piotrek ogólnie znosi wysokość dobrze, nie ma takich problemów, chociaż droga też go mocno męczy.
    Ruszamy dalej, powolutku. Siły wreszcie wracają i kryzys przechodzi. Znowu wpadamy w nasze dobre tempo, 10 metrów na minutę. Lewa, lewa, lewa. Wieje coraz bardziej. Powoli zanosi się na załamanie pogody. Nieba już nie widać, powoli otacza nas jedna, wielka, szybko poruszająca się chmura. Ale kto by tam teraz o tym poważnie myślał. Dookoła już prawie wszystkie okoliczne, a zatem i wszecheuropejskie góry pod naszymi stopami. Rysy 2.000 metrów poniżej, to co najmniej 20 boisk piłkarskich (zawsze przeliczam na boiska, żeby lepiej wyobrazić odległości). Przemy do przodu. Szczyt coraz bliżej. Coraz większy brak tlenu i coraz większy wiatr z jednej strony, przypływ adrenalinowej energii z drugiej. 100 metrów odpoczynek, 100 metrów odpoczynek, tak jeszcze ze dwa razy i wyłania się wreszcie wierzchołek wierzchołków. No żesz ja pierd… ale jesteśmy blisko. Zaraz się posram z podniety.


Poprzednia strona 1 2 3 4 5 Następna strona

Zobacz także fotografie z tej wyprawy w dziale
Galeria fotografii.  

www.podroznik.com

Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.
   





Linki sponsorowane:

Odszkodowania Wrocław

Kancelaria Prawna Opole

PHU PRO-klima







Szukasz ciekawych wiadomości?

Chcesz się podzielić wrażeniami?

Szukasz towarzysza na wyprawę?


Wejdź na

Forum Dyskusyjne.

Logo listy dyskusyjnej




Jeżeli jesteś w podróży i masz możliwość skorzystania z internetu wejdź na zakładkę

Chat,

aby porozmawiać   on-line z bliskimi.


 (C) 2002 www.podroznik.com hosted bywww.adwokat.opole.pl