english  -  deutsch 
Strona główna
Planowane wyprawy
Forum dyskusyjne
Dzienniki podróży
Mapy podróżnika
Galeria fotografii
Chat podróżnika
Najciekawsze linki

english
deutsch




O na Monta Blanca wyprawie słów kilka
(2007)

Adam Ilkiewicz



    Trzecia ekspedientka okazała się za to pogodoodporna. Gruba pani po grubej 60tce, zakręciła tylko wąsem i przystąpiła do okazywania butów. Niestety te, które mieściły się w moich, dość restrykcyjnych miernikach cenowych, czyli 500zł, okazały się trochę uwierające. A musisz wiedzieć drogi Czytelniku, że trochę uwieranie w sklepie, zwykle na stoku przeradza się w uwieranie typu „mama obiera ziemniaki zardzewiałym nożem”. Dlatego odpuściliśmy i postanowiliśmy udać się do innego sklepu nazajutrz. Tak też zrobiliśmy. Znalazłem tam wreszcie buty, które wprawdzie nie spełniały moich wszystkich warunków koniecznych, ale spełniły warunek wystarczający – dzięki ich kupnie dostawałem zniżkę na skarpety w wysokości 15 zł.
Myśląc błędnie, że będzie to jeszcze mądre pytanie, które zwiększy mój imaż, zapytałem się grzecznie pana ekspedienta, czy obuwie należy rozchodzić przed wyprawą. –No tak! Oczywiście! Co najmniej tydzień! - odparł sprzedawca, nawet nie próbując udać, że on nie wie, że ja myślałem, że on pomyśli, że zadaję mądre pytanie. – A kiedy wyjeżdżacie i dokąd? – spytał , zapewne wyczuwszy, że będzie mógł zaraz mnie dobić.
– Jutro, Mon Blau. – odparłem, próbując użyć wymowy francuskiej, której nauczył mnie kiedyś przy piwie Łukasz K.
   Ekspedient nie ukrył zdziwienia, ciążącego ku litościwemu osłupieniu, słów odradzania, by na koniec zdopingować nas, przypominając o śmiertelnym wypadku, jaki zdarzył się na MB parę dni wcześniej. Zachowawszy spokój, zabraliśmy buty, skarpety i opuściliśmy sklep.
   W międzyczasie, okazało się jeszcze, że Pit pracuje z kolegą, który był już na wyprawie na MB. Był to kolejny dowód na to, że los sprzyja albo nie. Dzięki koledze owemu, Piotr zaopatrzył się w mapy, czekan, gogle, raki i garść porad, wartych zapewne więcej niż garść złota, lub innych metali szlachetnych. Jako, że podobny sprzęt alpinistyczny potrzebowałem i ja, znaleźliśmy drogą internetową wypożyczalnie sprzętu alpinistycznego w Krakowie (Wierchy) i tam zarezerwowaliśmy czekan plus raki nieboraki (koszt na 7 dni – około 200 zł).

   Tak minął okres przygotowawczy i nadszedł dzień wyjazdu, dzień, który kiedyś zamglony, stał teraz przed nami pełnią swojej doniosłości. Tak, jak Wenus babrająca się w pianie, tak i on wynurzył się z ciemności, zwanej nocą ze środy na czwartek. Wczoraj stało się dniem dzisiejszym, a jutro miało stać się jednym z najpiękniejszych wspomnień, jakie mieliśmy przeżyć dzięki dwunastemu stopniowi zasilania roku ‘80…
   Dzień wyjazdu zacząłem od… pracy. Wyjazd z Warszawy mieliśmy zaplanowany dopiero na wieczór, więc jeszcze spokojnie mogłem iść popracować, aby gdzieś daleko w Ameryce, mój, siedzący na 100ym piętrze szef szefów, mógł się choć trochę uspokoić, że jakiś Ylkełycz popracuje jeszcze trochę, by mógł wreszcie kupić sobie swój wymarzony i jedyny w swoim rodzaju, 14ty model Aston Martina.
   Jednak, jak ma się wiedzę, że za kilkadziesiąt godzin będzie się łazić po najwyższej górze Europy, to w myślach człowiek już tam zasadniczo się znajduje. Dlatego obawiam się, że nie przybliżyłem szefowi Marcina zbyt mocno.
   Praca się skończyła i w płuca wciągnąłem powietrze dwutygodniowej wolności. Współpracownicy „wtajemniczeni” w plany życzyli mi powodzenia, poklepali po plecach i zapytali czy mogą już przejąć moje artykuły biurowe. Pojechałem do domu. Byłem już spakowany. Dwie pary spodni – jedne na sobie, lniane – tranzytówki, drugie – klasyczne spodnie narciarskie z najniższej półki, z dodatkowo przedłużonymi szelkami (bo mnie bardzo uwierały w… marszu) przy pomocy przeciętego krawata (piękna robota Kinga:) Jak się okazało, spodnie lniane, mimo, że przeznaczone tylko na przejazd, posłużyły mi cały, pierwszy dzień do wysokości 2.300, gdyż było bardzo gorąco. Pit szedł od początku w spodniach moro, czyli mógł i zapewne budził zainteresowanie przecudnie wyposażonych, pięknych i kolorowych wspinaczy dewizowych. Dodatkowo, kalesrajty, ze 3 pary bielizny, 2 pary skarpet narciarskich, polar, gruby sweter, podkoszulek narciarski (super rzecz), 2 zwykłe koszulki, kurtka zimowa, dwa szaliki (wystarczy 1), rękawice, czapka zimowa (nie wzięliśmy czapek letnich z daszkiem – duży błąd), gogle (najlepiej przyciemniane), kijki narciarskie (bardzo przydatne), raki, czekan, 10 metrów liny dynamicznej (na spółkę), namiot (na spółkę), śpiwór (nie na spółkę), karimata, czołówka (dobrze mieć dobrą – ja miałem taką ciapciawatą i się trochę męczyłem), worki plastikowe; kosmetyk w postaci szampon, szczotka, pasta, szczypczyczki; farmaceutyki – aspiryna, bo ponoć poszerza naczynka i lepiej się przyjmuje tlen, apap, rutinoscorbin, woda utleniona, bandaż elastyczny, plastry, igła do przekłuwania odcisków, aluminiowa folia ratunkowa, maść natłuszczająca na twarz, pomadka na usta, olejek do opalania, spray na komary; sprzęt kuchenny – 1 spory garnek na dwóch na mamałygę, menażka, nóż, widelec, łyżka, kubek, palnik (gazu nie można przewozić samolotem, więc musieliśmy się zaopatrzyć na miejscu); jedzenie – soja, kaszki, kuskus, makaron, sosy w proszku, kilka kostek rosołowych, kilka zupek chińskich, 1 czekolada na dzień, parę batoników, landrynki (bardzo przydatne w czasie marszu – szybki dostęp energii, mniej chce się pić i w ogóle idzie się wtedy przyjemniej, jak coś w mordzie się pałęta; najlepiej brać landrynki oddzielnie pakowane, żeby móc ładować sobie po kieszeniach), suszone owoce (morela, banan, rodzynki, śliwki), suchary, ze dwie puszki konserwy na czas dojazdu, kilka kolb plussza, aparat foto i jedną, wspólną puszkę piwa Żubr, którą mieliśmy wyżłopać na Dachu. Polecam ponadto wziąć kask, zapasową, naładowaną baterię do komórki oraz bezwarunkowo ubezpieczenie. Całość około 20kg.
   Spakowani, wyściskani przez dwa, czarnogłowe kwiatuszki, wyruszyliśmy. Była 1 w nocy. Zasiedliśmy do Peugeota Czerwona Rakieta 406 rocznik ‘96, zapuściliśmy składankę Kazika i pognaliśmy w stronę Krakowa. Jako, że byliśmy tego dnia piekielnie zmęczeni – noc wcześniej mieliśmy „uroczystość” oddania łazienki w moim mieszkanku, zmienialiśmy się w trasie chyba 3 krotnie, śpiąc na zmianę. Jak to później się zwierzył Piotrek, w tej drodze wyznawał zasadę, że im dłużej on będzie kierował, tym więcej wyśpię się ja, czyli tym więcej będę mógł prowadzić, przez co on tym więcej się wyśpi. Szczęśliwie takie podejście nie skończyło się tam, gdzie się nie skończyło.
   Dojechaliśmy. Wspaniałomyślnie, dzięki Grzesiowi i Oli mieliśmy metę. Zdrzemnęliśmy się więc trochę i nadszedł piątek – dzień wylotu. Poszwędaliśmy się po mieście, spotkaliśmy koleżankę na starówce, zjedliśmy po kebabie i siup na pociąg, który miał dowieźć nas na lotnisko Balice. Pociąg ów kursuje co 30 minut. Szeroko ogłaszany w miejscowych mediach drukowanych, jako najszybszy (bo nie stoi w korkach), najpewniejszy (bo nie stoi w korkach) i najtańszy (bo nadal komuś w Polsce zależy, by kolej przynosiła straty) środek transportu na lotnisko, w naszym przypadku, nie przyjechał. Podano, że z powodów technicznych (może techniczny zalał pałkę). Musieliśmy czekać na następny. Dojechaliśmy na lotnisko w 20 minut. Jako chyba ostatni podeszliśmy do odprawy, 50 minut do odlotu, zaraz zamykają bramki i co się okazuje? Piotrek zapomniał paszportu… No to jesteśmy umoczeni. Nie ma czasu na szybką akcję powrotu na metę. Pani nie chce zaakceptować starego dowodu, prawa jazdy, nawet karty rowerowej. Więc mamy dzień w plecy i parę ekstra złoty, które przecież możnaby wydać na piwo lub inne towary pierwszej potrzeby…
   Ok – to był żart (narratora). Piotrek, jako zorganizowany gość miał paszport i jesteśmy w grze. Przechodzimy odprawę i udajemy się w stronę bramek metalodetektorowych. Po paru minutach usłyszeliśmy komunikat „Ostatnie wezwanie”. Trzeba było się spieszyć. Nie było już czasu na nic, więc szybko zaszedłem do sklepu bezcłowego z zamysłem ewentualnego zakupu perfum. Niestety szukanych nie było, więc żeby tak nie wychodzić z pustymi rękoma, bo to przecież nie wypada, zakupiliśmy Sopliczkę Żołądkową, żeby móc godnie przywitać ziemię włoską, bo to przecież tam nasze Legiony i w ogóle. Na płycie lotniska zadzwoniłem jeszcze do Conforamy, spytać czy już moje wymarzone mebelki kuchenne przyjechały. Dostałem szybką odpowiedź, żebym ich pocałował tam, gdzie pocałować powinni mnie oni i wsiadłem do samolotu.
   Zasnąłem. Gdy się przebudziłem, zobaczyłem wokół mnie wiele osób podróżujących w tym samym kierunku. Nagle pilot powiedział, że lecimy nad Alpami i po prawej stronie widać Mont Blanc. Niestety siedziałem po stronie lewej i nic nie widziałem. Pomyślałem – „spokojnie… niedługo będziesz oglądał ją z bliska…”.
    Wylądowaliśmy. Skompletowaliśmy sprzęt z taśm bagażowych, przeszliśmy bramki i zasiedliśmy w barze i oczekiwaniu na autokar. Zgodnie z rozkładem, podjechał autokar i ruszyliśmy do Aosty. Z tego co pamiętam, zasnęliśmy. Obudziliśmy się na stacji końcowej. Wylgnęliśmy z autokaru, godzina około 23.30. Zaczęliśmy włóczyć się po okolicy w celu obcykania miejsca namiotowego noclegu, a że było to ścisłe centrum, było ryzyko sporego zaludnienia przypadkowych gapowiczów, jak i służb porządkowych, które przeważnie dziwnie reagują na namioty rozbite pod ratuszem lub na podjeździe szpitala.
   Aosta, to stare miasto, i jej centrum okala stary mór obronny z wieżyczkami strażniczymi. Pierwszy pomysł, jaki zawitał nam do zmęczonych głów, podpowiadał zebyśmy rozbili się pod jedną z nich lub gdzieś w środku. Ale nie – było zbyt blisko centrum. Odeszliśmy 200 metry i znaleźliśmy parczek jak ta lala. Park kończył się murem i był słabo oświetlony, git. Nie namyślając się dłużej, zaczęliśmy się rozbijać.
   Namiot, jaki mieliśmy, pożyczyliśmy od naszego przyjaciela Łukasza Kudżimejkera. Popełniliśmy jednak jeden podstawowy błąd – nie sprawdziliśmy go przed wyprawą. Wygrała polska mądrość ludowa „a co się może stać…”. No i przy napinaniu pałąków, jeden okazał się nadpęknięty, nie wytrzymał i trach. Namiot, który miał odgrywać rolę schronu, ostoi, bezpiecznego kąta i chronić przed ciężkimi warunkami górsko-lodowcowym, nie wytrzymał próby rozbicia na włoskim trawniczku. No nic, nawet nie wiem czy najpierw przemknęły nam śmiechy przez myśl czy uczucie niepewności jutrzejszej nocy. Tak czy siak, przechodząc do prowizorycznego planu naprawczego, udało nam się zmontować ten pałąk do przysłowiowej kupy i postawić naszą kaplicę. Oczywiście nie winiliśmy Łukasza za niepewny namiot, bo los i tak pokarał już go wystarczająco – niedługo się przecież żeni (3) .
   Niebo było pełne gwiazd, co utwierdziło nas w przekonaniu meteo o bezchmurnej nocy. Narodziło się pytanie, czy zatem montujemy tropik, bo to przecież tyle zachodu i o wschodu będzie go przecież trzeba składać. Mimo wszystko coś nam podpowiedziało, żeby go chociaż zarzucić. Dobrześmy uczynili, gdyż rano obudził nas deszcz z parkowych tryskaczy.
   Jeszcze zanim położyliśmy się w kimę, zakropliliśmy się lotniskową wódecznością. Patrząc to na niebo, to na otaczające góry, pogadaliśmy chwilę z Pitem o sprawach, o których rozmawia się przeważnie w takiej scenerii przy akompaniamencie 40% – życiu, miłości i upragnionej podwyżce w pracy.
   Nastał ranek. Szybka akcja i lecimy na autobus. Odjazd za 3 minuty. Piotrek w biegu myje zęby. Ja w biegu nie myję, bo to mało było wypadków, że sobie tacy w oko włożyli szczotkę? Dobiegamy na styk. A kierowca niewychowany taki, i w dodatku nie po polsku, mówi, że bilety to się kupuje na dworcu, a nie u niego. Więc Pit zasuwa na dworzec, on zna 500 słów po włosku. Ja pilnuję bagażu, jednocześnie obserwując ukradkiem zachowanie kierowcy, czy przypadkiem nie będzie chciał dać dyla autobusem. Pit wraca wcześniej niż kur zapiał trzeci raz i jedziemy uśmiechnięci w stronę Francji.
   Dojeżdżamy do Chamonix. Początkowy cel osiągnięty. Prawie. Większość szlaków na Białą Damę zaczyna się z Les Houches, oddalonym czy tam oddalonej o kilka kilometrów od Chamo. Po kilkuminutowym błądzeniu po mieście odnajdujemy przystanek autobusowy i czekamy na to, na co czekają wszyscy na przystankach autobusowych.
Jako, że nie mieliśmy bladego pojęcia, jak się wymawia Les Houches, wykształciło się wiele nazw pobocznych (np. Les Hołhes, Les Hołczes etc). Ale najbardziej polubiliśmy semantyzm Lesbos (poprawna wymowa to bodaj Le Szusz. I nie można było tak tego zapisać?).
   W Lesbos kupujemy naboje z gazem, wodę i ostatnie piwo. Na pobliskiej ławeczce dokonujemy ostatecznego przepakowania i przysposobienia do wyruszenia. Około 13 godziny 14 lipca 2007 rozpoczynamy wejście (4). Mam dość po pierwszych 200 metrach. Żar leje się z nieba, brak czapki, duszno, 20 kg na plecach i w dodatku pod górkę. Ale nie daję tego po sobie poznać. Poza tym wiedziałem, że jak zacznę narzekać, to ciężko będzie zaprzestać tego przyjemnego nawyku, po drugie, jestem tu na swoje życzenie i głupio sobie teraz zaprzeczać, a po trzecie wprawianie samego siebie w wisielczy nastrój to strzał w kolano, jak nie wyżej. Zatem postanowiłem nie dziamgać, jeno iść. Po 30 minutach marszu poprosiłem Piotrka o pokazanie mi na mapie drogi, jaką zamierzamy iść. Jako, że Piotrek to spoko kolo, nie trzeba było go dwa razy namawiać i szybko, precyzyjnie wskazał mi cienką, czerwoną linię biegnącą w poprzek mapy.
   – Kurde – powiedziałem. – Wiesz Pit, z tego co czytałem, 90% osób wchodzi innym szlakiem, szlakiem wzdłuż kolejki. Szlak, którym obecnie podążaliśmy, zdawał się z dystansu przebiegać w okolicy sporego jęzora lodowego, który, jak odnosiłem wrażenie, tylko czekał żeby na kogoś się zlawinować.
   – Ok. – rzekł Pit – To którędy?
   Popatrzyliśmy na mapę i następnie na krajobraz (staliśmy na minimalnym podwyższeniu, przed nami ogromne dolinne przedgórze przechodzące w góry, za nami Lesbos).
   – Widzisz tamte druty? – spytałem Piotrka i widząc, że nikogo nie ma w pobliżu, wskazałem palcem odległe słupy, oddalone od nas około 2 kilometrów lasu biegnącego po naszej prawej stronie. Wywnioskowaliśmy, że są to liny kolejki, więc tam też musi być szlak. Musieliśmy teraz podjąć męską lub głupią decyzję, czy wracamy się do wioski i elegancko idziemy tam drogą, dróżką, autostradą, cokolwiek tam biegnie, czy dając upust naszym wrodzonym zdolnościom minimalistycznym, idziemy na przełaj. Z takiego naprowadzenia, drogi Czytelniku oczywiście wiesz, którędy poszliśmy.

(3) Aniu – nie chodzi, że z Tobą!:) Tylko tak ogólnie, wiesz – męskie, głupie docinki…ogólnie żart :) (pewnie słaby)
(4)Felerna data 14 lipca:
   1223 - umarł Filip II August, król Francji
   1867 - Alfred Nobel zademonstrował po raz pierwszy działanie dynamitu
   1881 - umarł Billy the Kid, rewolwerowiec, legenda Dzikiego Zachodu
   1911 - RMS Olympic, bliźniaczy statek Titanica, rozpoczął dziewiczy rejs
   2006 - W Pałacu Prezydenckim zaprzysiężony został rząd Jarosława Kaczyńskiego


Poprzednia strona 1 2 3 4 5 Następna strona

Zobacz także fotografie z tej wyprawy w dziale
Galeria fotografii.  

www.podroznik.com

Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.
   





Linki sponsorowane:

Odszkodowania Wrocław

Kancelaria Prawna Opole

PHU PRO-klima







Szukasz ciekawych wiadomości?

Chcesz się podzielić wrażeniami?

Szukasz towarzysza na wyprawę?


Wejdź na

Forum Dyskusyjne.

Logo listy dyskusyjnej




Jeżeli jesteś w podróży i masz możliwość skorzystania z internetu wejdź na zakładkę

Chat,

aby porozmawiać   on-line z bliskimi.


 (C) 2002 www.podroznik.com hosted bywww.adwokat.opole.pl