WOKÓŁ INDOCHIN Tajlandia - Kambodża - Wietnam - Laos - Tajlandia (2004)
Aleksander Stal
28 styczeń 2004 - Siem Reap - Phnom Pehn, Kambodża
Wyspani jak dzicy wstajemy o 7.00. Pan Kierowca tuk-tuka chyba zaspał albo czasu nie przestawił, tak czy owak nie pojawił się. Tym razem na niego nie czekaliśmy. Ale autobus poczekał na nas. Spóźniliśmy się 5 minut - punkt dla Kambodżan. Około 300km przejeżdżamy w 7 godzin. Jesteśmy mile rozczarowani. W autobusie klima i telewizor - całą drogę oglądamy kambodżańskie przeboje w wersji Karaoke. Po drodze na przystankach - jak wszędzie poza Europa - sklep przychodzi pod okna autobusu. Asortyment sklepu też inny niż u nas - choćby smażone pająki.
Droga mija bardzo szybko. Tylko niewielka jej część była bita. Plecaki wyjęte z bagażnika są cienką warstwą tej bitej drogi pokryte. Tak sobie myślimy, ze nie od rzeczy pomysłem jest zaopatrzenie się w maski przeciw "bito-drogowe" jeżeli poruszać się tam mało szczelnym pojazdem; autochtoni jadąc na motorach tak robią.
Za 1000 Riali od łebka łapiemy mototaryfe, a właściwie to ona nas łapie. O ile w Siem Reap wystarczyło powiedzieć raz "nie - dziękuję" i był spokój tak tu nie ma tak fatwo. Nie odczepia się tak łatwo.
Szybko znajdujemy odpowiadający nam guest-house w intrygującej turystycznej dzielnicy. Pokój mamy jakieś 5m nad woda. Do tego bardzo przyzwoity standard.
Po zainstalowaniu się w pokoju jedziemy zobaczyć pola śmierci oddalone od Phnom Penh 15 km. Jedziemy wynajętymi skuterami. Łatwo chcieli na nas zarobić. Z 5$ szybko zeszli a 3$.
Pola śmierci wywołują mieszane uczucia. Oni chyba tak tu mają, że o nic specjalnie nie dbają.
29 styczeń 2004 - Phnom Penh - Kriate, Kambodża
Wczoraj w biurze podroży proponowano nam bilet do Kriate za 5.5$. Nie skorzystaliśmy z propozycji i pojechaliśmy lokalnym środkiem transportu indentyfikujac się z miejscowymi. Zostawiamy duże plecaki w guest housie i tylko z podręcznymi bagażami jedziemy "moto-taxi" na dworzec autobusowy w Phnom Penh. Cena taxi standardowa - 1000 rial za głowę. Na dworcu dowiadujemy się się, ze rejsowe autobusy do Kriate nie kursują, ale od czego inicjatywa prywatna?! Szybko znajdujemy minibusa, który jedzie w interesujące nas miejsce - cena 4$. Bus miał odjechać o godz. 7.00, mieliśmy odrobinę czasu na zakup śniadania, wyszło nieco kontynentalne - bułka z ... bananem. Bus oczywiście nie odjechał o czasie. Czekaliśmy, aż zbierze się wystarczająca ilość pasażerów i bagażu. Na pewno mieliśmy na dachu motor, co więcej trudno powiedzieć. W dziewięcioosobowym busie, dało się w najbardziej pakownym momencie upchać 15 dorosłych i 4 dzieci, przy czym trzeba mieć na uwadze to, ze nacja ta do drobnych należy - ludzie z nadwaga to naprawdę rzadkość.
Mniej więcej w połowie trasy droga z asfaltowej stała się pyłowa. Do
Kratie dojeżdżamy po 5.5 h. Teraz mamy to, co chcieliśmy zobaczyć - czyli kambodżański folklor. Miasteczko ma już dawno czasy świetności za sobą, ale jeszcze gdzieniegdzie widać jego nienaruszony mijającym czasem kolonialny charakter. Jest niewielkie - 4 ulice i rynek, na którego samym środku gęsto rozstawiono towary z artykułami dalekowschodniego pochodzenia - ich jakość przemilczymy - każdy wie. Hotel bierzemy nad Mekongiem - 4$, ale full wypas. W pokoju mamy TV - nie jest nam potrzebna, ale skoro jest, to go przecież nie wyrzucimy. Jedziemy oglądać delfiny. Później dowiedzieliśmy się się, ze można na pół dnia wynająć motocykl za 2000 riali, na cały - za 2500. Nieświadomi tego bierzemy to, co proponuje właściciel hotelu. Podwózka do miejsca, w którym spotyka się delfiny - 15 km za Kriate - 2$ od głowy.
My delfiny chcieliśmy zobaczyć, ale takiej samej chęci ze strony delfinów nie było, mimo, że za kolejne 2$ podpłynęliśmy do nich łódka.
Z wody z rzadka wynurzała się płetwa grzbietowa delfina i to raczej na krotką chwile. Nie zobaczyliśmy delfinów, ale w drodze powrotnej z bliska zobaczyliśmy, jak żyją ludzie w kambodżańskiej wsi. Domy na palach, tutaj tuż przy Mekongu chroni to dom przed zalaniem, w czasie, gdy Mekong wylewa, ale taki styl budowania domów poza miastem jest charakterystyczny dla całej Kambodży i praktyczny ze względu na panujący tu gorący klimat. Cienia nie trzeba szukać - cień jest zawsze i to pod domem - dosłownie. Ściany domów sa z drewna, albo palmowych liści do żerdzi przymocowanych - nawet nowe domy, ze strzecha kryta czerwona dachówką tak maja. I wszystko to osadzone w scenerii gęsto rosnących bananowców i palm maści wszelakiej.
Główny środek transportu tutaj to motor, na który naprawdę można dużo zmieścić, ale zdarzają się też wozy drabiniaste na dwóch kolach zaprzęgnięte w parę wołów.
Zbliża się wieczór. Jesteśmy naprawdę zmęczeni, chyba głównie upałem. Na kolacje, dla odmiany ryba (jesteśmy nad Mekongiem) I standardowo ryz
30 styczeń 2004 - Kriate - Phnom Penh, Kambodża
Szybkie śniadanie i na dworzec. Busa łapiemy od razu za 4$ choć mogliśmy za 3, tyle, ze znowu trzeba byłoby czekać aż siż komplet zbierze. Tym razem siedzimy na luksusowych przednich miejscach - zdecydowanie więcej przestrzeni. My znowu zajmujemy 2 miejsca, reszta tłoczy się z tyłu. Razem jest nas w środku 20 osób. W pewnym momencie, chyba sami uznają ze jest za ciasno, bo dwóch zmienia miejscówki na dach. Krzysiek ma odpowiedzialne zajęcie, kiedy zbliżamy się do jadącego pojazdu zamyka szybę minimalizując tym samym ilość dostającego się do środka pyłu, przy zamkniętym oknie trudno dłuższą chwilę wydzierżyc. Jedziemy trochę inną drogą, zajmuje nam to 6h i znowu jesteśmy w Phnom Penh. Skoro wysadzają nas w centrum to idziemy zobaczyć największe targowisko w mieście - towar oferowany jest wiadomego pochodzenia i wiadomej jakości, kupujemy za 3$ każdy podroby markowych okularów - ostatnio kupione zostały zagubione lub uległy destrukcji. Jeszcze jedna atrakcja tego miasta przed nami Pałac Królewski i Srebrna Pagoda - zdecydowanie nie można tego ominąć.
Po powrocie do "turystycznej wioski" znajdujemy nieruszone nasze plecaki i nowy hotel z pokojem za 3$.
Jutro rano skoro świt opuszczamy Kambodżę - jedziemy do Sajgonu.
31 styczeń 2004 - Phnom Penh - Saigon, Wietnam
O godzinie 7 wyjeżdżamy z Phnom Penh autokarem zakupionym wczoraj w biurze podróży za 5$ od siedzenia. Autobus niby z klimą, ale standard powiedzmy średni. Cały czas jedziemy równą, asfaltowa droga. O 12 godz. jesteśmy w przygranicznym miasteczku. Wypisanie papierków z jednej i drugiej strony zajmuje 2.5 godz. Gorąco jest niemiłosiernie, ale to chyba nie powód, żeby mieli tempo much taplających się w smole.
Niby opuszczamy królestwo, a wjeżdżamy do socjalistycznej republiki, ale już po drugiej stronie szlabanu zauważalny jest gwałtowny wzrost stopy życiowej. Na autobus z tej strony o dziwo długo nie czekamy i po 2 godz. jazdy wysadzają nas przy turystycznej ulicy Phan Ngu Loa, obdarzając wcześniej masa ulotek. Hostelu szukamy dłuższą chwile. Nie możemy się łatwo pogodzić się ze wzrostem standardu życia. W końcu kapitulujemy - musimy - i bierzemy pokój za 7 $, z ciepłą woda i zimna klimą, bardziej ceny zbić się nie udało.
Tu juz nie można obyć się bez miejscowej waluty Dongów. 1$ = 1600D . Piwo nieco tańsze niż w Kambodży, jedzenie w podobnej cenie, standard higieny o niebo wyższy.
Za 9 $ kupujemy jednodniowa wycieczkę po delcie Mekongu. Krótko, ale terminy nas gonią.
W Sajgonie nocą ... Sajgon Cala masa motorowerów jeździ po ulicach - tak coś koło 3 mln, a w całym Wietnamie 11. Poza tym socjalizm, jakiego u nas nie doczekaliśmy w sklepach pełne polki, święcące reklamy itd. itp. Może to jakaś dalekowschodnia odmiana socjalizmu.
Kolacje jemy na rogu dwóch ruchliwych ulic, siedząc na miniaturowych krzesełkach, przy miniaturowym stoliku - rozmiar chyba nie nasz, ale jaki folklor...
Poprzednia strona 1 2 3 4 5 Następna strona
Zobacz także fotografie z tej wyprawy w dziale
Galeria
fotografii.
Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie
mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej
zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym
serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być
rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.
|
|
|