english   -   deutsch  
Strona główna
Planowane wyprawy
Forum dyskusyjne
Dzienniki podróży
Mapy podróżnika
Galeria fotografii
Chat podróżnika
Najciekawsze linki

english
deutsch


 

Kilimandżaro 01/02.2002

Sławomir Bieniek

25 stycznia 2002- pierwszy dzień wyprawy 

W środku  nocy, tj. około godziny 240 wyruszyłem prywatnym samochodem  do Obornik Śląskich, zabierając po drodze Bogusława Chamielca z Lubina. Tam pół godziny spóźniony z powodu przerwy w dostawie energii elektrycznej i opóźnienia w spakowaniu się, dołączył do naszej dwójki Dariusz Popielarz, którego samochodem udaliśmy się na dworzec kolejowy we Wrocławiu. Niewiele brakowało a spóźnilibyśmy się na pociąg Intercity do Warszawy. Na szczęście zdążyliśmy na 5 minut przed jego planowym odjazdem o godz. 523.

 Z Dworca Centralnego w Warszawie na lotnisko Okęcie przejechaliśmy taksówką, płacąc za tę przyjemność 20 zł. W holu lotniska zupełnie nieoczekiwanie spotkaliśmy Roberta Czajkę- kolejnego uczestnika wyprawy, który powinien był odlecieć do Nairobi dzień wcześniej, gdyż z uwagi na późną decyzję o uczestnictwie w wyprawie nie zdołał kupić biletu w ofercie last minute na przelot w tym samym dniu co reszta grupy.  Jednak kłopoty zdrowotne uniemożliwiły mu podróż, co wiązało się z koniecznością dodatkowego wydatku w kwocie 3500 zł na przelot 25 stycznia razem z resztą z nas. Dobrze, że był na to przygotowany finansowo.

Punktualnie o godz. 1250 na pokładzie samolotu linii lotniczych CrossAir opuściliśmy Warszawę, udając się do Zurichu, gdzie wylądowaliśmy po niespełna dwugodzinnym locie. Tam o godz. 1640 przylecieli z Krakowa i dołączyli do wyprawy pozostali jej dwaj uczestnicy: Stanisław Krawczyk i Jarosław Tereszkiewicz.

Oczekiwanie na samolot odlatujący do Nairobi o godz. 2050 upłynęło nam na wysyłaniu bezpłatnych SMS-ów do rodziny i znajomych ze znajdującego się w holu lotniska punktu darmowego dostępu do Internetu i poczty elektronicznej. Zurich opuściliśmy planowo, by po przestawieniu zegarków o 2 godziny do przodu i nocy spędzonej w samolocie powitać Czarny Ląd.

26 stycznia 2002 - drugi dzień wyprawy 

W Nairobi wylądowaliśmy o godz. 615. Za 20 USD na osobę wykupiliśmy tranzytowe wizy kenijskie i udaliśmy się po odbiór bagaży. Tam spotkała nas pierwsza przykra niespodzianka- plecak Jarka Tereszkiewicza został zagubiony w Zurychu, po czym odnaleziony,  wskutek  czego miał być dostarczony do Nairobi z jednodniowym opóźnieniem- tak przynajmniej zostaliśmy poinformowani w biurze bagażowym na lotnisku.  Wprowadziło to sporo zamieszania w napiętym planie wyprawy.

Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, przy wyjściu z lotniska czekał już na nas trzymając wysoko nad głową tabliczkę z moim nazwiskiem przedstawiciel firmy przewozowej Davanu. Mówiąc niezłym angielskim poinformował, że odjazd zarezerwowanego dla nas mini-busa na pięciogodzinny przejazd do miasta Arusha oddalonego o 65 km od Moshi (miejscowości w Tanzanii będącej „bramą Kilimandżaro”- coś na wzór polskiego Zakopanego) nastąpi o godz. 830. 

W międzyczasie w towarzystwie bardzo uroczej przedstawicielki kenijskiej płci pięknej pracującej w lokalnej agencji turystycznej odwiedziliśmy inne biuro turystyczne specjalizujące się w organizacji wypoczynku, m.in. na wyspie Zanzibar, która była przedmiotem naszego zainteresowania. Tam dowiedzieliśmy się, że przelot z Zanzibaru do Nairobi kosztuje 170 USD, natomiast przebycie tej samej trasy promem i autokarem wyniesie łącznie 85 USD. Wybór wydawał się więc oczywisty.  

O umówionej godzinie wysłużonym, piętnastoletnim busem marki Toyota opuściliśmy lotnisko w stolicy Kenii- Nairobi i udaliśmy się do Tanzanii. Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do przejścia granicznego pomiędzy Kenią a Tanzanią w miejscowości Namanga. Zapłaciliśmy kolejne 20 USD, tym razem za wizę tanzańską, spotykając przy okazji parę rodaków: Kingę i Mariusza z Gdańska zmierzających również na podbój Kilimandźaro, po uprzednim zdobyciu Mount Kenia (5200 m. n.p.m.) i spędzeniu 3 dni na safari w Parku Narodowym Masai Mara. 

Mariusz okazał się być alpinistą wielkiego formatu, jednym z niewielu szczęśliwców mających w swoim dorobku zdobycie himalajskiego ośmiotysięcznika Shisha Pangma. Później okazało się również, że nasze spotkanie nie było tylko krótkim kilkuminutowym epizodem i że nasza znajomość się pogłębi. W drodze do Arusha zatrzymaliśmy się na sesję zdjęciową (niestety płatną- 1,5 USD/ osobę) z grupą kobiet z plemienia Masajów.

Na dworcu autobusowym w Arusha, gdzie dojechaliśmy około godz. 1345 czekał już na nas Ewald Kimaro- szef agencji wysokogórskiej Santa Adventours, mającej zająć się obsługą naszej wyprawy na Kilimandżaro, jak również organizacją safari w Parku Narodowym Serengeti oraz Kraterze Ngorongoro. To właśnie z Ewaldem negocjowałem przez dwa miesiące, za pośrednictwem poczty elektronicznej, warunki naszej współpracy i muszę przyznać, że negocjacje te nie należały do  łatwych. 

          Przed zmianą środka lokomocji z busa na większy i bardziej komfortowy autokar tej samej firmy przewozowej Davanu ponownie porozmawiałem z Kingą i Marcinem i dowiedziałem się, że nie wybrali jeszcze ani agencji wysokogórskiej do obsługi wyprawy na Kilimandżaro ani nawet hotelu w Moshi. Postanowiliśmy więc z Ewaldem namówić ich na skorzystanie z jego oferty zarówno odnośnie Kilimandżaro, jak i hotelu.    Będąc człowiekiem interesu Ewald doskonale wiedział, iż elementem mającym zasadniczy wpływ na decyzję niezbyt zamożnych młodych Polaków odnośnie skorzystania z jego oferty będzie cena.

Zaproponował więc 337 USD/ osobę za zorganizowanie czterodniowej wyprawy na Kilimandżaro drogą klasyczną Marnagu Route, w tym nocleg w A.O. Royal Crown Hotel, tym samym, w którym mieliśmy zatrzymać się my.

O godz. 1710 zamówiliśmy w restauracji hotelowej zupę jarzynową i spaghetti (około 5 USD), a pół godziny później w tej samej restauracji odbyliśmy spotkanie organizacyjne z Ewaldem Kimaro, naszym przewodnikiem o imieniu Rodrick oraz jego asystentem. Każdy z nich mówił dobrze po angielsku, a co najistotniejsze Rodrick, choć stosunkowo młody (26 lat), był jednak bardzo doświadczonym przewodnikiem- od 6 lat pracował przy organizacji wypraw na Kilimandżaro wszystkimi możliwymi drogami, a na samym szczycie był ponad 50 razy, ostatni raz na 3 dni przed naszym przybyciem.

          Zgodnie z przyjętym w Tanzanii zwyczajem uiszczania opłat z góry zapłaciliśmy Ewaldowi po 520 USD za Kilimandżaro oraz po 20 USD za przejazd z Nairobi do Moshi, zastanawiając się, jaką mamy gwarancję, że następnego ranka o godz. 930 Ewald rzeczywiście zjawi się ze swymi ludźmi, by podjąć się organizacji wyprawy.

          Wieczór spędziliśmy w bardzo przyjemnej atmosferze, rozmawiając z Kingą i Marcinem do późnych godzin nocnych, przepłukując co jakiś czas gardła chłodną Coca-Colą i piwem „Kilimandżaro”.

27 stycznia 2002- trzeci dzień wyprawy 

Wstałem o godz. 730, zaimpregnowałem swoje buty wysokogórskie, po czym około godz. 810 spotkaliśmy się wszyscy ( nasza szóstka, Kinga i Marcin)  w restauracji hotelowej na wyjątkowo skromnym śniadaniu:  po kromce chleba tostowego i kawałku melona, popitej kawą i napojem owocowym. W tej sytuacji, by nie umrzeć z głodu, zmuszeni byliśmy dokupić po porcji omleta. Po śniadaniu wymieniliśmy się adresami z Kingą i Marcinem, życząc sobie wzajemnie szczęśliwego zdobycia Kilimandżaro, po czym złożyliśmy w hotelowym depozycie część rzeczy osobistych zbędnych podczas akcji górskiej, a przeznaczonych raczej na safari i wypoczynek na wyspie Zanzibar.         

O godz. 1050 wraz z niezbędnym bagażem, sprzętem i zaopatrzeniem wyruszyliśmy dwoma samochodami terenowymi marki Land Rover Defender  w kierunku wioski Machame, gdzie znajduje się położona na wysokości 1800 m n.p.m.  brama Parku Narodowego Kilimandżaro tzw. Machame Gate, skąd mieliśmy rozpocząć nasz „podbój” najwyższej góry Afryki.  Sam dojazd do bramy Parku był ciekawym przeżyciem, ponieważ droga wiodła wśród ogrodów pełnych drzew bananowca z olbrzymimi kiściami bananów gotowych do zerwania i spożycia.

          W biurze parku dokonaliśmy wpisów do księgi osób wybierających się na Kilimandżaro, rozdzieliliśmy bagaże na mały - osobisty oraz duży- zasadniczy, niesiony przez tragarzy i po sesji zdjęciowej około godz. 1245  wyruszyliśmy na trasę. Do pokonania mieliśmy 11 km i około 1100 m. różnicy wzniesień, gdyż Machame Camp-  miejsce naszego pierwszego noclegu położone jest na wysokości 2900 m n.p.m. W wyniku silnych opadów deszczu poprzedniego dnia, droga wiodąca przez bardzo gęsty las równikowy spływała błotem, a wędrówka nią przypominała przedzieranie się przez dżunglę amazońską.   

          Po około dwóch godzinach marszu mieliśmy przerwę na lunch, niestety bez rewelacji - dostaliśmy po bułce z masłem i po pół zielonej pomarańczy. Dobrze, że Staszek Krawczyk miał z sobą konserwę tyrolską... Po kolejnych dwóch godzinach  wspinania otaczający nas las równikowy ustąpił miejsca porośniętej niewielkimi drzewkami i krzewami sawannie, a około godz. 1730 dotarliśmy w końcu na miejsce noclegu w obozie Machame Camp.

          Nasi czarnoskórzy towarzysze (tanzańska obsługa wyprawy) rozbili dla nas namioty i przygotowali poprzedzoną herbatą i miską prażonej kukurydzy obiadokolację, na którą złożyły się: bliżej nieokreślona, wyjątkowo rzadka zupa oraz spaghetti z sosem mięsnym.

          Stan namiotów, w szczególności zaś jednego z nich, w którym mieli spać Boguś z Jarkiem, pozostawiał wiele do życzenie, wyraziliśmy więc swoje nieskrywane niezadowolenie i zgłosiliśmy konieczność jego wymiany na lepszy.

28 stycznia 2002- czwarty dzień wyprawy      

           Na śniadanie, które rozpoczęło się o godz. 730 uraczono nas omletem, a ponadto dostaliśmy po 2 kromki podpiekanego chleba tostowego, masło orzechowe, dżem, kawę i herbatę oraz po kawałku melona. Ten, przyznam, dość skromny zestaw stanowił nasze śniadania już do końca akcji górskiej. Zmieniały się jedynie owoce: melony, mango, banany, arbuzy i ananasy.         

          Obóz Machame Camp opuściliśmy o godz. 910 i wyruszyliśmy na trasę pięciogodzinnej wędrówki do położonego na wysokości 3840 m n.p.m. obozu Shira Camp.  Szło się  dużo łatwiej niż poprzedniego dnia, a to z uwagi na znacznie mniejsze zabłocenie ścieżki- im wyżej i dalej od lasu równikowego, tym bardziej sucho.

W obozie Shira Camp, gdzie przybyliśmy około godz. 1430 poznałem bardzo miłą dziewczynę z RPA, a ponieważ od 6 lat mieszkała i pracowała w Londynie, gdzie miałem przyjemność spędzić cały rok akademicki 1993/94, mieliśmy wiele wspólnych tematów do rozmowy, która przeciągnęła się prawie do kolacji serwowanej już o zmroku zapadającym przed godz. 19. 

29 stycznia 2002- piąty dzień wyprawy 

Dzień aklimatyzacji w obozie Shira Camp można więc było pospać sobie porządnie i nie spiesząc się, zasiąść o godz. 930 do śniadania.  Staszek z Robertem nie czuli się tego dnia najlepiej,  dlatego zrezygnowali z krótkiej 3-4 godzinnej wycieczki aklimatyzacyjnej, by odpocząć w obozie. Jarek właśnie odzyskał zagubiony w Zurychu plecak, więc również został w obozie Shira Camp, żeby się rozpakować i urządzić. Pozostała trójka (Darek, Boguś i ja) wraz z asystentem przewodnika i moim osiemnastoletnim ulubieńcem o imieniu  Jonas  wyruszyła w rejon ciekawych formacji skalnych zwanych Shira Needles (Iglice Shira). Na wierzchołku jednej z Iglic odbyliśmy sesję zdjęciową dla naszych sponsorów.

Po 4 godzinach wróciliśmy do obozu na obfity lunch: naleśniki, frytki, mięso, surówka, a na deser arbuz. Po lunchu wypoczynek i drzemka aż do kolacji o godz. 1800, po czym ponownie do śpiworów i lulu.

30 stycznia 2002- szósty dzień wyprawy

Wczesne śniadanie przed godz. 800, a godzinę później zwarci i gotowi (czyt. wypoczęci) wyruszyliśmy na siedmiogodzinną wspinaczkę  do obozu Baranco Camp (3950 m n.p.m.) przez Lava Tower (imponujących rozmiarów formacja skalna położona na wysokości 4600 m n.p.m.). Czekało nas więc trudne podejście, a następnie strome zejście. Pogoda była sprzyjająca, słońce często skryte za chmurami nie dawało się zbytnio we znaki.

Przy Lava Tower zasłużony odpoczynek i sesja zdjęciowa, następnie prawie dwugodzinne zejście do obozu Baranco Camp otoczonego gajem bardzo egzotycznych drzew lobelii. 

Darek czuł się źle, cierpiąc na okropny ból głowy- typowy symptom choroby wysokościowej wywołanej niedotlenieniem. Był przybity do tego stopnia, że zaczął nieśmiało mówić o kapitulacji,  o tym że za 2 dni raczej nie podejmie ataku szczytowego, lecz poczeka na nas w położonym na wysokości 4600 m n.p.m. ostatnim obozie Barafu Camp.

Na kolację, na specjalne życzenie Staszka, zaserwowano nam kilka ziemniaków „w mundurkach”. Nocne przymusowe wstawanie „za potrzebą” wynagrodzone zostało zapierającym dech w piersiach widokiem lodowców najwyższego masywu Kilimandżaro- wulkanu Kibo, oświetlonego blaskiem księżyca w pełni.

31 stycznia 2002- siódmy dzień wyprawy

Tego dnia czekało nas 6 godzin marszu z obozu Baranco Camp do położonego 650 m wyżej obozu Barafu Camp. W trakcie wędrówki, około południa, chwilę po przerwie na drugie śniadanie spotkaliśmy na szlaku tragarza innej wyprawy, tak wycieńczonego, że nie był w stanie dalej nieść swego ciężkiego plecaka i torby foliowej. Daliśmy mu pić oraz glucardiamid do ssania, lecz widząc, że to na niewiele się zdało, zdecydowaliśmy się z Bogdanem mu pomóc. Wziąłem jego ciężki, ponad 20 kilogramowy plecak, a Bogdan torbę foliową. W ten oto sposób na ponad dwie godziny przypadła mi w udziale niełatwa rola tragarza.

 Na około pół godziny przed obozem Barafu Camp pod namową Jarka, by nie nadwerężać sił, a raczej oszczędzać je na zbliżający się atak szczytowy, oddałem tragarzowi jego plecak, a ten doniósł go na miejsce przeznaczenia.

W mało przyjaznym (zarówno z powodu położenia na dużej wysokości 4600 m n.p.m. nie gwarantującego właściwego wypoczynku podczas snu jak i usytuowania wśród skał i głazów narzutowych- brak miejsca nawet na poprawne rozstawienie namiotów) obozie Barafu Camp zjedliśmy wczesną kolację (około godz. 17) i przygotowaliśmy się wstępnie do mającego nastąpić tuż po północy wyjścia w kierunku szczytu.

Około godz. 2015 wreszcie zasnęliśmy bądź raczej zapadliśmy w nerwową drzemkę, gdyż jak to zwykle bywa przed decydującą rozgrywką  o powodzeniu lub też niepowodzeniu wyprawy, w grę wchodzą emocje i nerwy. Przedrzemałem więc jak przysłowiowy zając pod miedzą do godz. 2330, kiedy to obudził nas przewodnik Rodrick ponaglając do szybkiego zebrania się do wyjścia.

1 lutego 2002- ósmy dzień wyprawy 

Po nerwowej krzątaninie, wypiciu herbaty i zjedzeniu kilku herbatników punktualnie o godz. 045 wyruszyliśmy w kierunku głównego celu wyprawy  czyli najwyższego wierzchołka Kilimandżaro zwanego Uhuru Peak- Szczyt Wolności. Latarki czołowe okazały się zbędne- księżyc w pełni doskonale oświetlał wszystko wokoło.

Na trasie mogliśmy obserwować poczynania innych ekip idących przed nami w tym ekipy francuskiej i brytyjskiej. Dobre samopoczucie pozwoliło nam dogonić te dwie ekipy po około dwóch godzinach wspinaczki i ze śpiewem na ustach (Bogdan zaintonował „Czterech Pancernych”) wyprzedziliśmy je.

Ponieważ szlak zaczął się wznosić coraz bardziej stromo, tempo się wyrównało i wyprzedzaliśmy się wzajemnie jeszcze kilkakrotnie.

Od około godz. 4 nad ranem, przy wyraźnie spadającej temperaturze, Staszek z Robertem zaczęli coraz dotkliwiej odczuwać skutki choroby wysokościowej. Nie wiele myśląc, zostałem z tyłu grupy, asekurując ich z pomocą asystenta przewodnika. Zagrzewałem ich do walki o każdy metr, niemalże o każdy krok, jednak wyraźnie opadali z sił, tracąc koordynację ruchów i zataczając się niebezpiecznie, a nawet osuwając z nóg. Mający duże doświadczenie w tego typu sytuacjach Jarek Tereszkiewicz- wieloletni ratownik karkonoskiej grupy GOPR- zdecydował o natychmiastowym odwrocie Staszka i Roberta pod baczną kontrolą dwóch asystentów przewodnika. Przewodnik zaś wraz ze świetnie dysponowanym Bogdanem „odskoczyli” nam do przodu nieświadomi tego, co działo się w tyle grupy.

We trójkę (z Jarkiem i Darkiem) spróbowaliśmy bez żadnej asysty piąć się w górę, jednak szybko zgubiliśmy niezbyt wyraźny szlak i kolejne pół godziny (między godziną 550 a 620 ) spędziliśmy nerwowo wyczekując na powrót  jednego z asystentów przewodnika, który zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami po częściowym sprowadzeniu Roberta w dół wrócił do nas by kontynuować wspinaczkę. Szybko odnalazł szlak i poprowadził nas w kierunku oddalonego o godzinę bardzo trudej wspinaczki (z powodu wysokości, nastromienia terenu i osuwających się spod nóg piargów)  wyznaczającego krawędź krateru punktu Stella Point, położonego na wysokości 5745 m. n.p.m.

Osiągnąwszy Stella Point, mogliśmy wreszcie nacieszyć oczy urzekającym widokiem osławionych przez Ernesta Hemingwaya śniegów (a raczej lodowców) Kilimandżaro.

Była godz. 720, a do najwyższego wierzchołka została nam jeszcze godzina wędrówki. Z powodu  niedotlenienia zaczęły mną szarpać mdłości i wymioty, wlokłem się więc na końcu naszej trójki, odpoczywając i próbując uregulować oddech co około 20 kroków. Wiedziałem jednak, że nic i nikt  nie zdoła powstrzymać mnie w drodze na Dach Afryki.

W taki właśnie sposób dnia 1 lutego o godz. 810 stanąłem na mierzącym 5895 m n.p.m. Uhuru Peak - najwyższym szczycie Afryki !!!

W tej niepowtarzalnej chwili towarzyszyli mi trzej partnerzy z naszej wyprawy (Boguś Chamielec, Darek Popielarz i Jarek Tereszkiewicz) oraz tanzański przewodnik Rodrick i jego asystent. Wzajemne uściski i gratulacje, łzy szczęścia. Jakże cudownie jest, gdy spełniają się marzenia !!!

Długa sesja zdjęciowa, kilka słów do kamery video, podziwianie kurczących się z roku na rok na skutek efektu cieplarnianego, wciąż jednak imponujących lodowców Kilimandżaro, po czym szybkie dwugodzinne zejście do położonego 1300 metrów niżej obozu Barafu Camp. Tam cali i zdrowi czekali na nas śpiąc i regenerując siły Staszek z Robertem.

Po zejściu ze szczytu do obozu byłem tak wyczerpany, że nie miałem ani siły ani ochoty na drugie śniadanie, wobec czego postanowiłem ratować się zbawienną dwugodzinna drzemką aż do godz. 1230. Następnie spakowaliśmy się wszyscy i godzinę później opuściliśmy Barafu Camp, udając się w ponad trzygodzinną drogę zejściową do obozu Rau Camp położonego na trasie zejściowej Kidia Route, będącej drogą zastępczą w czasie przebudowy właściwej drogi zejściowej Mweka Route. 

Tuż przed nami opuścił obóz Barafu Camp także jeden z Brytyjczyków, z tą jednak różnicą, że był transportowany na noszach.... Widok ten z pewnością dał dużo do myślenia Staszkowi i Robertowi. Tak może skończyć się wspinaczka, jeżeli ktoś przeceni swoje siły ...

Przemierzając bezkresną sawannę, dotarliśmy do obozu Rau Camp dopiero przed godziną 17. Długotrwały wysiłek został jednak nagrodzony- w obozie za „jedyne” 2 USD za butelkę można było kupić Coca-Colę i piwo. To była najdroższa Coca-Cola w moim życiu, jednak nie codziennie zdobywa się Kilimandżaro, więc pozwoliłem sobie, podobnie jak koledzy, na odrobinę „szaleństwa”. Trochę luksusu jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło, wymoczyłem więc skatowane stopy w misce ciepłej wody, a po kolacji szybciutko wskoczyłem do śpiwora.

2 lutego 2002- dziewiąty dzień wyprawy  

Podczas spożywania śniadania, pakowania się i składania obozu, niejako przy okazji, obserwowaliśmy oficjalne pożegnania, podziękowania i wypłacanie napiwków tubylczej  obsłudze ekipy francuskiej i amerykańskiej. Wyglądało to dość „sztywno”, na wzór jakiegoś wystąpienia czy apelu. Z naszą obsługą ustaliliśmy, że rozliczymy się po zniesieniu naszych bagaży do bramy parku. Nie przeszkodziło to jednak w zorganizowaniu bardzo spontanicznej pożegnalnej sesji zdjęciowej, której punktem kulminacyjnym było zaśpiewanie nam przez naszych ciemnoskórych przyjaciół hymnu „Kilimandżaro”. A wszystko to za darmo, bez wyciągania rąk po jakiekolwiek napiwki- ujęło to nas bardzo !!!.

          Około godz. 930 ścieżką biegnącą przez sawannę, a następnie gęsty las równikowy rozpoczęliśmy pięciogodzinne zejście do bramy parku. Na około 30 minut przed końcem wędrówki wyszedł nam naprzeciw Ewald Kimaro- szef obsługującej naszą wyprawę agencji wysokogórskiej Santa Adventours.  Przyznam, że był to bardzo miły gest.

          Nadszedł wreszcie czas szczęśliwego zakończenia działalności górskiej i pożegnania się z naszymi tanzańskimi przyjaciółmi, dzięki pomocy których możliwym był nasz bezsprzeczny sukces na Kilimandżaro. Zgodnie z niepisanym zwyczajem postanowiliśmy nagrodzić ich ciężką pracę napiwkiem w wysokości 10 % kwoty zapłaconej agencji wysokogórskiej, co w naszym przypadku  na całą grupę dało sporą (jak na warunki tanzańskie) sumkę 300 USD.

          Jako kierownik wyprawy wygłosiłem pełne ciepłych słów i wyrazów wdzięczności podziękowanie za tak owocną współpracę i przekazałem na ręce Rodricka  wspomnianą kwotę 300 USD, który jako szef miał ją później rozdzielić między swoich współpracowników według własnego uznania. Zdecydowałem, że tak będzie sprawiedliwie, gdyż to właśnie Rodrick wiedział najlepiej, kto jak pracował i na ile zasłużył.

Jako wyraz naszego szczerego uznania i głębokiej wdzięczności postanowiliśmy wręczyć im parę drobnych, dość osobistych prezentów: głównie odzież i sprzęt wysokogórski, na co miejscowych po prostu nie stać. Tak więc przekazałem im swoje rękawiczki z Polartecu, skarpety z owczej wełny, stuptuty (ochraniacze). Dodatkowo ofiarowałem przewodnikowi towarzyszące mi kiedyś na Mont Blanc i Aconcagua kijki teleskopowe firmy Salewa. Następnie ściągnąłem swoje buty wysokogórskie firmy Alpinus i stojąc boso (a ściślej: w skarpetach) wręczyłem je kucharzowi, oczywiście po uprzednim sprawdzeniu zgodności rozmiarów. Pozostali koledzy uczynili podobnie, no może za wyjątkiem przekazywania własnych butów nie pierwszej nowości i świeżości...

Na koniec Rodrick wręczył Staszkowi i Robertowi certyfikaty osiągnięcia położonego na wysokości 5745 m n.p.m. Stella Point wyznaczającego krawędź krateru Kilimandżaro, zaś naszej pozostałej czwórce certyfikaty zdobycia najwyższego szczytu Afryki Uhuru Peak (5895 m  n.p.m.).

Po wymianie adresów, długich podziękowaniach i szczerych uściskach nadszedł czas rozstania. Zapakowaliśmy więc nasze plecaki na Land Rovera i wróciliśmy do znanego nam już A.O. Royal Crown Hotel w Moshi.

Po wzięciu zbawiennego prysznicu, ogoleniu się i doprowadzeniu się do w miarę przyzwoitego stanu i wyglądu odbyliśmy spotkanie w hotelowej restauracji z Ewaldem Kimaro celem omówienia szczegółów dotyczących niespełna trzydniowego safari w Parku Narodowym Serengeti i Kraterze Ngorongoro, za które musieliśmy zapłacić „z góry” po 219 USD/ osobę. Wieczorem wystawna kolacja w niemiecko-austriackiej restauracji, po czym przednia zabawa w uznawanej przez miejscowych za najlepszą dyskotekę w Moshi  w  „Alberto Pub”.

3 -9 lutego 2002,  dziesiąty - czternasty  dzień wyprawy

Safari w Parku Narodowym Serengeti, Kraterze Ngorongoro, wizyta w wiosce Masajów oraz wypoczynek na wyspie Zanzibar.

10 lutego- piętnasty (ostatni) dzień wyprawy 

Szczęśliwy powrót wszystkich uczestników wyprawy KILIMANDŻARO 2002 do Polski.

 

Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.
   



Linki sponsorowane:

Radca Prawny Wrocław

Kancelaria Prawna Opole







<


Szukasz ciekawych wiadomości?

Chcesz się podzielić wrażeniami?

Szukasz towarzysza na wyprawę?


Wejdź na

Forum Dyskusyjne.

Logo listy dyskusyjnej




Jeżeli jesteś w podróży i masz możliwość skorzystania z internetu wejdź na zakładkę

Chat,

aby porozmawiać   on-line z bliskimi.

 

 (C) 2002 www.podroznik.com  hosted by www.adwokat.opole.pl