W
środku nocy,
tj. około godziny 240 wyruszyłem prywatnym samochodem
do Obornik Śląskich, zabierając po drodze Bogusława Chamielca z
Lubina. Tam pół godziny spóźniony z powodu przerwy w dostawie energii
elektrycznej i opóźnienia w spakowaniu się, dołączył do naszej dwójki
Dariusz Popielarz, którego samochodem udaliśmy się na dworzec kolejowy we
Wrocławiu. Niewiele brakowało a spóźnilibyśmy się na pociąg Intercity do
Warszawy. Na szczęście zdążyliśmy na 5 minut przed jego planowym odjazdem o
godz. 523.
Z
Dworca Centralnego w Warszawie na lotnisko Okęcie przejechaliśmy taksówką, płacąc
za tę przyjemność 20 zł. W holu lotniska zupełnie nieoczekiwanie spotkaliśmy
Roberta Czajkę- kolejnego uczestnika wyprawy, który powinien był odlecieć do
Nairobi dzień wcześniej, gdyż z uwagi na późną decyzję o uczestnictwie w
wyprawie nie zdołał kupić biletu w ofercie last minute na przelot w tym samym
dniu co reszta grupy.
Jednak kłopoty zdrowotne uniemożliwiły mu podróż, co wiązało się
z koniecznością dodatkowego wydatku w kwocie 3500 zł na przelot 25 stycznia
razem z resztą z nas. Dobrze, że był na to przygotowany finansowo.
Punktualnie
o godz. 1250 na pokładzie samolotu linii lotniczych CrossAir opuściliśmy
Warszawę, udając się do Zurichu, gdzie wylądowaliśmy po niespełna
dwugodzinnym locie. Tam o godz. 1640 przylecieli z Krakowa i dołączyli
do wyprawy pozostali jej dwaj uczestnicy: Stanisław Krawczyk i Jarosław
Tereszkiewicz.
Oczekiwanie
na samolot odlatujący do Nairobi o godz. 2050 upłynęło nam na
wysyłaniu bezpłatnych SMS-ów do rodziny i znajomych ze znajdującego się w
holu lotniska punktu darmowego dostępu do Internetu i poczty elektronicznej.
Zurich opuściliśmy planowo, by po przestawieniu zegarków o 2 godziny do
przodu i nocy spędzonej w samolocie powitać Czarny Ląd.
26
stycznia 2002 - drugi
dzień wyprawy
W
Nairobi wylądowaliśmy o godz. 615. Za 20 USD na osobę wykupiliśmy
tranzytowe wizy kenijskie i udaliśmy się po odbiór bagaży. Tam spotkała nas
pierwsza przykra niespodzianka- plecak Jarka Tereszkiewicza został zagubiony w
Zurychu, po czym odnaleziony,
wskutek
czego miał być dostarczony do Nairobi z jednodniowym opóźnieniem- tak
przynajmniej zostaliśmy poinformowani w biurze bagażowym na lotnisku.
Wprowadziło to sporo zamieszania w napiętym planie wyprawy.
Zgodnie
z wcześniejszymi ustaleniami, przy wyjściu z lotniska czekał już na nas
trzymając wysoko nad głową tabliczkę z moim nazwiskiem przedstawiciel firmy
przewozowej Davanu. Mówiąc niezłym angielskim poinformował, że odjazd
zarezerwowanego dla nas mini-busa na pięciogodzinny przejazd do miasta Arusha
oddalonego o 65 km od Moshi (miejscowości w Tanzanii będącej „bramą
Kilimandżaro”- coś na wzór polskiego Zakopanego) nastąpi o godz. 830.
W
międzyczasie w towarzystwie bardzo uroczej przedstawicielki kenijskiej płci pięknej
pracującej w lokalnej agencji turystycznej odwiedziliśmy inne biuro
turystyczne specjalizujące się w organizacji wypoczynku, m.in. na wyspie
Zanzibar, która była przedmiotem naszego zainteresowania. Tam dowiedzieliśmy
się, że przelot z Zanzibaru do Nairobi kosztuje 170 USD, natomiast przebycie
tej samej trasy promem i autokarem wyniesie łącznie 85 USD. Wybór wydawał się
więc oczywisty.
O
umówionej godzinie wysłużonym, piętnastoletnim busem marki Toyota opuściliśmy
lotnisko w stolicy Kenii- Nairobi i udaliśmy się do Tanzanii. Po dwóch
godzinach jazdy dotarliśmy do przejścia granicznego pomiędzy Kenią a Tanzanią
w miejscowości Namanga. Zapłaciliśmy kolejne 20 USD, tym razem za wizę tanzańską,
spotykając przy okazji parę rodaków: Kingę i Mariusza z Gdańska zmierzających
również na podbój Kilimandźaro, po uprzednim zdobyciu Mount Kenia (5200 m.
n.p.m.) i spędzeniu 3 dni na safari w Parku Narodowym Masai Mara.
Mariusz
okazał się być alpinistą wielkiego formatu, jednym z niewielu szczęśliwców
mających w swoim dorobku zdobycie himalajskiego ośmiotysięcznika Shisha
Pangma. Później okazało się również, że nasze spotkanie nie było tylko
krótkim kilkuminutowym epizodem i że nasza znajomość się pogłębi. W
drodze do Arusha zatrzymaliśmy się na sesję zdjęciową (niestety płatną-
1,5 USD/ osobę) z grupą kobiet z plemienia Masajów.
Na
dworcu autobusowym w Arusha, gdzie dojechaliśmy około godz. 1345
czekał już na nas Ewald Kimaro- szef agencji wysokogórskiej Santa Adventours,
mającej zająć się obsługą naszej wyprawy na Kilimandżaro, jak również
organizacją safari w Parku Narodowym Serengeti oraz Kraterze Ngorongoro. To właśnie
z Ewaldem negocjowałem przez dwa miesiące, za pośrednictwem poczty
elektronicznej, warunki naszej współpracy i muszę przyznać, że negocjacje
te nie należały do
łatwych.
Przed zmianą środka lokomocji z busa na większy i bardziej komfortowy
autokar tej samej firmy przewozowej Davanu ponownie porozmawiałem z Kingą i
Marcinem i dowiedziałem się, że nie wybrali jeszcze ani agencji wysokogórskiej
do obsługi wyprawy na Kilimandżaro ani nawet hotelu w Moshi. Postanowiliśmy
więc z Ewaldem namówić ich na skorzystanie z jego oferty zarówno odnośnie
Kilimandżaro, jak i hotelu.
Będąc człowiekiem interesu Ewald doskonale wiedział, iż elementem
mającym zasadniczy wpływ na decyzję niezbyt zamożnych młodych Polaków odnośnie
skorzystania z jego oferty będzie cena.
Zaproponował
więc 337 USD/ osobę za zorganizowanie czterodniowej wyprawy na Kilimandżaro
drogą klasyczną Marnagu Route, w tym nocleg w A.O. Royal Crown Hotel, tym
samym, w którym mieliśmy zatrzymać się my.
O
godz. 1710 zamówiliśmy w restauracji hotelowej zupę jarzynową i
spaghetti (około 5 USD), a pół godziny później w tej samej restauracji
odbyliśmy spotkanie organizacyjne z Ewaldem Kimaro, naszym przewodnikiem o
imieniu Rodrick oraz jego asystentem. Każdy z nich mówił dobrze po angielsku,
a co najistotniejsze Rodrick, choć stosunkowo młody (26 lat), był jednak
bardzo doświadczonym przewodnikiem- od 6 lat pracował przy organizacji wypraw
na Kilimandżaro wszystkimi możliwymi drogami, a na samym szczycie był ponad
50 razy, ostatni raz na 3 dni przed naszym przybyciem.
Zgodnie z przyjętym w Tanzanii zwyczajem uiszczania opłat z góry zapłaciliśmy
Ewaldowi po 520 USD za Kilimandżaro oraz po 20 USD za przejazd z Nairobi do
Moshi, zastanawiając się, jaką mamy gwarancję, że następnego ranka o godz.
930 Ewald rzeczywiście zjawi się ze swymi ludźmi, by podjąć się
organizacji wyprawy.
Wieczór spędziliśmy w bardzo przyjemnej atmosferze, rozmawiając z
Kingą i Marcinem do późnych godzin nocnych, przepłukując co jakiś czas
gardła chłodną Coca-Colą i piwem „Kilimandżaro”.
27
stycznia 2002- trzeci dzień wyprawy
Wstałem
o godz. 730, zaimpregnowałem swoje buty wysokogórskie, po czym około
godz. 810 spotkaliśmy się wszyscy ( nasza szóstka, Kinga i Marcin)
w restauracji hotelowej na wyjątkowo skromnym śniadaniu:
po kromce chleba tostowego i kawałku melona, popitej kawą i napojem
owocowym. W tej sytuacji, by nie umrzeć z głodu, zmuszeni byliśmy dokupić po
porcji omleta. Po śniadaniu wymieniliśmy się adresami z Kingą i Marcinem, życząc
sobie wzajemnie szczęśliwego zdobycia Kilimandżaro, po czym złożyliśmy w
hotelowym depozycie część rzeczy osobistych zbędnych podczas akcji górskiej,
a przeznaczonych raczej na safari i wypoczynek na wyspie Zanzibar.
O
godz. 1050 wraz z niezbędnym bagażem, sprzętem i zaopatrzeniem
wyruszyliśmy dwoma samochodami terenowymi marki Land Rover Defender
w kierunku wioski Machame, gdzie znajduje się położona na wysokości
1800 m n.p.m. brama
Parku Narodowego Kilimandżaro tzw. Machame Gate, skąd mieliśmy rozpocząć
nasz „podbój” najwyższej góry Afryki.
Sam dojazd do bramy Parku był ciekawym przeżyciem, ponieważ droga wiodła
wśród ogrodów pełnych drzew bananowca z olbrzymimi kiściami bananów
gotowych do zerwania i spożycia.
W biurze parku dokonaliśmy wpisów do księgi osób wybierających się
na Kilimandżaro, rozdzieliliśmy bagaże na mały - osobisty oraz duży-
zasadniczy, niesiony przez tragarzy i po sesji zdjęciowej około godz. 1245
wyruszyliśmy na trasę. Do pokonania mieliśmy 11 km i około 1100 m. różnicy
wzniesień, gdyż Machame Camp-
miejsce naszego pierwszego noclegu położone jest na wysokości 2900 m
n.p.m. W wyniku silnych opadów deszczu poprzedniego dnia, droga wiodąca przez
bardzo gęsty las równikowy spływała błotem, a wędrówka nią przypominała
przedzieranie się przez dżunglę amazońską.
Po około dwóch godzinach marszu mieliśmy przerwę na lunch, niestety
bez rewelacji - dostaliśmy po bułce z masłem i po pół zielonej pomarańczy.
Dobrze, że Staszek Krawczyk miał z sobą konserwę tyrolską... Po kolejnych
dwóch godzinach
wspinania otaczający nas las równikowy ustąpił miejsca porośniętej
niewielkimi drzewkami i krzewami sawannie, a około godz. 1730
dotarliśmy w końcu na miejsce noclegu w obozie Machame Camp.
Nasi czarnoskórzy towarzysze (tanzańska obsługa wyprawy) rozbili dla
nas namioty i przygotowali poprzedzoną herbatą i miską prażonej kukurydzy
obiadokolację, na którą złożyły się: bliżej nieokreślona, wyjątkowo
rzadka zupa oraz spaghetti z sosem mięsnym.
Stan namiotów, w szczególności zaś jednego z nich, w którym mieli
spać Boguś z Jarkiem, pozostawiał wiele do życzenie, wyraziliśmy więc
swoje nieskrywane niezadowolenie i zgłosiliśmy konieczność jego wymiany na
lepszy.
28 stycznia
2002- czwarty dzień wyprawy
Na
śniadanie, które rozpoczęło się o godz. 730 uraczono nas
omletem, a ponadto dostaliśmy po 2 kromki podpiekanego chleba tostowego, masło
orzechowe, dżem, kawę i herbatę oraz po kawałku melona. Ten, przyznam, dość
skromny zestaw stanowił nasze śniadania już do końca akcji górskiej.
Zmieniały się jedynie owoce: melony, mango, banany, arbuzy i ananasy.
Obóz Machame Camp opuściliśmy o
godz. 910 i wyruszyliśmy na trasę pięciogodzinnej wędrówki do położonego
na wysokości 3840 m n.p.m. obozu Shira Camp.
Szło się
dużo łatwiej niż poprzedniego dnia, a to z uwagi na znacznie mniejsze
zabłocenie ścieżki- im wyżej i dalej od lasu równikowego, tym bardziej
sucho.
W
obozie Shira Camp, gdzie przybyliśmy około godz. 1430 poznałem
bardzo miłą dziewczynę z RPA, a ponieważ od 6 lat mieszkała i pracowała w
Londynie, gdzie miałem przyjemność spędzić cały rok akademicki 1993/94,
mieliśmy wiele wspólnych tematów do rozmowy, która przeciągnęła się
prawie do kolacji serwowanej już o zmroku zapadającym przed godz. 19.
29 stycznia
2002- piąty dzień wyprawy
Dzień
aklimatyzacji w obozie Shira Camp można więc było pospać sobie porządnie i
nie spiesząc się, zasiąść o godz. 930 do śniadania.
Staszek z Robertem nie czuli się tego dnia najlepiej,
dlatego zrezygnowali z krótkiej 3-4 godzinnej wycieczki
aklimatyzacyjnej, by odpocząć w obozie. Jarek właśnie odzyskał zagubiony w
Zurychu plecak, więc również został w obozie Shira Camp, żeby się
rozpakować i urządzić. Pozostała trójka (Darek, Boguś i ja) wraz z
asystentem przewodnika i moim osiemnastoletnim ulubieńcem o imieniu
Jonas wyruszyła
w rejon ciekawych formacji skalnych zwanych Shira Needles (Iglice Shira). Na
wierzchołku jednej z Iglic odbyliśmy sesję zdjęciową dla naszych sponsorów.
Po
4 godzinach wróciliśmy do obozu na obfity lunch: naleśniki, frytki, mięso,
surówka, a na deser arbuz. Po lunchu wypoczynek i drzemka aż do kolacji o
godz. 1800, po czym ponownie do śpiworów i lulu.
30
stycznia 2002- szósty dzień wyprawy
Wczesne
śniadanie przed godz. 800, a godzinę później zwarci i gotowi
(czyt. wypoczęci) wyruszyliśmy na siedmiogodzinną wspinaczkę
do obozu Baranco Camp (3950 m n.p.m.) przez Lava Tower (imponujących
rozmiarów formacja skalna położona na wysokości 4600 m n.p.m.). Czekało nas
więc trudne podejście, a następnie strome zejście. Pogoda była sprzyjająca,
słońce często skryte za chmurami nie dawało się zbytnio we znaki.
Przy
Lava Tower zasłużony odpoczynek i sesja zdjęciowa, następnie prawie
dwugodzinne zejście do obozu Baranco Camp otoczonego gajem bardzo egzotycznych
drzew lobelii.
Darek
czuł się źle, cierpiąc na okropny ból głowy- typowy symptom choroby wysokościowej
wywołanej niedotlenieniem. Był przybity do tego stopnia, że zaczął nieśmiało
mówić o kapitulacji,
o tym że za 2 dni raczej nie podejmie ataku szczytowego, lecz poczeka na
nas w położonym na wysokości 4600 m n.p.m. ostatnim obozie Barafu Camp.
Na
kolację, na specjalne życzenie Staszka, zaserwowano nam kilka ziemniaków
„w mundurkach”. Nocne przymusowe wstawanie „za potrzebą”
wynagrodzone zostało zapierającym dech w piersiach widokiem lodowców najwyższego
masywu Kilimandżaro- wulkanu Kibo, oświetlonego blaskiem księżyca w pełni.
31
stycznia 2002- siódmy dzień wyprawy
Tego
dnia czekało nas 6 godzin marszu z obozu Baranco Camp do położonego 650 m wyżej
obozu Barafu Camp. W trakcie wędrówki, około południa, chwilę po przerwie
na drugie śniadanie spotkaliśmy na szlaku tragarza innej wyprawy, tak wycieńczonego,
że nie był w stanie dalej nieść swego ciężkiego plecaka i torby foliowej.
Daliśmy mu pić oraz glucardiamid do ssania, lecz widząc, że to na niewiele
się zdało, zdecydowaliśmy się z Bogdanem mu pomóc. Wziąłem jego ciężki,
ponad 20 kilogramowy plecak, a Bogdan torbę foliową. W ten oto sposób na
ponad dwie godziny przypadła mi w udziale niełatwa rola tragarza.
Na
około pół godziny przed obozem Barafu Camp pod namową Jarka, by nie nadwerężać
sił, a raczej oszczędzać je na zbliżający się atak szczytowy, oddałem
tragarzowi jego plecak, a ten doniósł go na miejsce przeznaczenia.
W
mało przyjaznym (zarówno z powodu położenia na dużej wysokości 4600 m
n.p.m. nie gwarantującego właściwego wypoczynku podczas snu jak i usytuowania
wśród skał i głazów narzutowych- brak miejsca nawet na poprawne
rozstawienie namiotów) obozie Barafu Camp zjedliśmy wczesną kolację (około
godz. 17) i przygotowaliśmy się wstępnie do mającego nastąpić tuż po północy
wyjścia w kierunku szczytu.
Około
godz. 2015 wreszcie zasnęliśmy bądź raczej zapadliśmy w nerwową
drzemkę, gdyż jak to zwykle bywa przed decydującą rozgrywką
o powodzeniu lub też niepowodzeniu wyprawy, w grę wchodzą emocje i
nerwy. Przedrzemałem więc jak przysłowiowy zając pod miedzą do godz. 2330,
kiedy to obudził nas przewodnik Rodrick ponaglając do szybkiego zebrania się
do wyjścia.
1 lutego 2002-
ósmy dzień wyprawy
Po
nerwowej krzątaninie, wypiciu herbaty i zjedzeniu kilku herbatników
punktualnie o godz. 045 wyruszyliśmy w kierunku głównego celu
wyprawy czyli
najwyższego wierzchołka Kilimandżaro zwanego Uhuru Peak- Szczyt Wolności.
Latarki czołowe okazały się zbędne- księżyc w pełni doskonale oświetlał
wszystko wokoło.
Na
trasie mogliśmy obserwować poczynania innych ekip idących przed nami w tym
ekipy francuskiej i brytyjskiej. Dobre samopoczucie pozwoliło nam dogonić te
dwie ekipy po około dwóch godzinach wspinaczki i ze śpiewem na ustach (Bogdan
zaintonował „Czterech Pancernych”) wyprzedziliśmy je.
Ponieważ
szlak zaczął się wznosić coraz bardziej stromo, tempo się wyrównało i
wyprzedzaliśmy się wzajemnie jeszcze kilkakrotnie.
Od
około godz. 4 nad ranem, przy wyraźnie spadającej temperaturze, Staszek z
Robertem zaczęli coraz dotkliwiej odczuwać skutki choroby wysokościowej. Nie
wiele myśląc, zostałem z tyłu grupy, asekurując ich z pomocą asystenta
przewodnika. Zagrzewałem ich do walki o każdy metr, niemalże o każdy krok,
jednak wyraźnie opadali z sił, tracąc koordynację ruchów i zataczając się
niebezpiecznie, a nawet osuwając z nóg. Mający duże doświadczenie w tego
typu sytuacjach Jarek Tereszkiewicz- wieloletni ratownik karkonoskiej grupy
GOPR- zdecydował o natychmiastowym odwrocie Staszka i Roberta pod baczną
kontrolą dwóch asystentów przewodnika. Przewodnik zaś wraz ze świetnie
dysponowanym Bogdanem „odskoczyli” nam do przodu nieświadomi tego,
co działo się w tyle grupy.
We
trójkę (z Jarkiem i Darkiem) spróbowaliśmy bez żadnej asysty piąć się w
górę, jednak szybko zgubiliśmy niezbyt wyraźny szlak i kolejne pół godziny
(między godziną 550 a 620 ) spędziliśmy nerwowo
wyczekując na powrót
jednego z asystentów przewodnika, który zgodnie z wcześniejszymi
ustaleniami po częściowym sprowadzeniu Roberta w dół wrócił do nas by
kontynuować wspinaczkę. Szybko odnalazł szlak i poprowadził nas w kierunku
oddalonego o godzinę bardzo trudej wspinaczki (z powodu wysokości,
nastromienia terenu i osuwających się spod nóg piargów)
wyznaczającego krawędź krateru punktu Stella Point, położonego na
wysokości 5745 m. n.p.m.
Osiągnąwszy
Stella Point, mogliśmy wreszcie nacieszyć oczy urzekającym widokiem osławionych
przez Ernesta Hemingwaya śniegów (a raczej lodowców) Kilimandżaro.
Była
godz. 720, a do najwyższego wierzchołka została nam jeszcze
godzina wędrówki. Z powodu
niedotlenienia zaczęły mną szarpać mdłości i wymioty, wlokłem się
więc na końcu naszej trójki, odpoczywając i próbując uregulować oddech co
około 20 kroków. Wiedziałem jednak, że nic i nikt
nie zdoła powstrzymać mnie w drodze na Dach Afryki.
W
taki właśnie sposób dnia 1 lutego o godz. 810 stanąłem na mierzącym
5895 m n.p.m. Uhuru Peak -
najwyższym szczycie Afryki !!!
W
tej niepowtarzalnej chwili towarzyszyli mi trzej partnerzy z naszej wyprawy
(Boguś Chamielec, Darek Popielarz i Jarek Tereszkiewicz) oraz tanzański
przewodnik Rodrick i jego asystent. Wzajemne uściski i gratulacje, łzy szczęścia.
Jakże cudownie jest, gdy spełniają się marzenia !!!
Długa
sesja zdjęciowa, kilka słów do kamery video, podziwianie kurczących się z
roku na rok na skutek efektu cieplarnianego, wciąż jednak imponujących lodowców
Kilimandżaro, po czym szybkie dwugodzinne zejście do położonego 1300 metrów
niżej obozu Barafu Camp. Tam cali i zdrowi czekali na nas śpiąc i regenerując
siły Staszek z Robertem.
Po
zejściu ze szczytu do obozu byłem tak wyczerpany, że nie miałem ani siły
ani ochoty na drugie śniadanie, wobec czego postanowiłem ratować się
zbawienną dwugodzinna drzemką aż do godz. 1230. Następnie
spakowaliśmy się wszyscy i godzinę później opuściliśmy Barafu Camp, udając
się w ponad trzygodzinną drogę zejściową do obozu Rau Camp położonego na
trasie zejściowej Kidia Route, będącej drogą zastępczą w czasie przebudowy
właściwej drogi zejściowej Mweka Route.
Tuż
przed nami opuścił obóz Barafu Camp także jeden z Brytyjczyków, z tą
jednak różnicą, że był transportowany na noszach.... Widok ten z pewnością
dał dużo do myślenia Staszkowi i Robertowi. Tak może skończyć się
wspinaczka, jeżeli ktoś przeceni swoje siły ...
Przemierzając
bezkresną sawannę, dotarliśmy do obozu Rau Camp dopiero przed godziną 17. Długotrwały
wysiłek został jednak nagrodzony- w obozie za „jedyne” 2 USD za
butelkę można było kupić Coca-Colę i piwo. To była najdroższa Coca-Cola w
moim życiu, jednak nie codziennie zdobywa się Kilimandżaro, więc pozwoliłem
sobie, podobnie jak koledzy, na odrobinę „szaleństwa”. Trochę
luksusu jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło, wymoczyłem więc skatowane stopy
w misce ciepłej wody, a po kolacji szybciutko wskoczyłem do śpiwora.
2
lutego 2002- dziewiąty dzień wyprawy
Podczas
spożywania śniadania, pakowania się i składania obozu, niejako przy okazji,
obserwowaliśmy oficjalne pożegnania, podziękowania i wypłacanie napiwków
tubylczej obsłudze
ekipy francuskiej i amerykańskiej. Wyglądało to dość „sztywno”,
na wzór jakiegoś wystąpienia czy apelu. Z naszą obsługą ustaliliśmy, że
rozliczymy się po zniesieniu naszych bagaży do bramy parku. Nie przeszkodziło
to jednak w zorganizowaniu bardzo spontanicznej pożegnalnej sesji zdjęciowej,
której punktem kulminacyjnym było zaśpiewanie nam przez naszych ciemnoskórych
przyjaciół hymnu „Kilimandżaro”. A wszystko to za darmo, bez wyciągania
rąk po jakiekolwiek napiwki- ujęło to nas bardzo !!!.
Około godz. 930 ścieżką biegnącą przez sawannę, a następnie
gęsty las równikowy rozpoczęliśmy pięciogodzinne zejście do bramy parku.
Na około 30 minut przed końcem wędrówki wyszedł nam naprzeciw Ewald Kimaro-
szef obsługującej naszą wyprawę agencji wysokogórskiej Santa Adventours.
Przyznam, że był to bardzo miły gest.
Nadszedł
wreszcie czas szczęśliwego zakończenia działalności górskiej i pożegnania
się z naszymi tanzańskimi przyjaciółmi, dzięki pomocy których możliwym był
nasz bezsprzeczny sukces na Kilimandżaro. Zgodnie z niepisanym zwyczajem
postanowiliśmy nagrodzić ich ciężką pracę napiwkiem w wysokości 10 %
kwoty zapłaconej agencji wysokogórskiej, co w naszym przypadku
na całą grupę dało sporą (jak na warunki tanzańskie) sumkę 300 USD.
Jako kierownik wyprawy wygłosiłem pełne ciepłych słów i wyrazów
wdzięczności podziękowanie za tak owocną współpracę i przekazałem na ręce
Rodricka wspomnianą
kwotę 300 USD, który jako szef miał ją później rozdzielić między swoich
współpracowników według własnego uznania. Zdecydowałem, że tak będzie
sprawiedliwie, gdyż to właśnie Rodrick wiedział najlepiej, kto jak pracował
i na ile zasłużył.
Jako
wyraz naszego szczerego uznania i głębokiej wdzięczności postanowiliśmy wręczyć
im parę drobnych, dość osobistych prezentów: głównie odzież i sprzęt
wysokogórski, na co miejscowych po prostu nie stać. Tak więc przekazałem im
swoje rękawiczki z Polartecu, skarpety z owczej wełny, stuptuty (ochraniacze).
Dodatkowo ofiarowałem przewodnikowi towarzyszące mi kiedyś na Mont Blanc i
Aconcagua kijki teleskopowe firmy Salewa. Następnie ściągnąłem swoje buty
wysokogórskie firmy Alpinus i stojąc boso (a ściślej: w skarpetach) wręczyłem
je kucharzowi, oczywiście po uprzednim sprawdzeniu zgodności rozmiarów.
Pozostali koledzy uczynili podobnie, no może za wyjątkiem przekazywania własnych
butów nie pierwszej nowości i świeżości...
Na
koniec Rodrick wręczył Staszkowi i Robertowi certyfikaty osiągnięcia położonego
na wysokości 5745 m n.p.m. Stella Point wyznaczającego krawędź krateru
Kilimandżaro, zaś naszej pozostałej czwórce certyfikaty zdobycia najwyższego
szczytu Afryki Uhuru Peak (5895 m
n.p.m.).
Po
wymianie adresów, długich podziękowaniach i szczerych uściskach nadszedł
czas rozstania. Zapakowaliśmy więc nasze plecaki na Land Rovera i wróciliśmy
do znanego nam już A.O. Royal Crown Hotel w Moshi.
Po
wzięciu zbawiennego prysznicu, ogoleniu się i doprowadzeniu się do w miarę
przyzwoitego stanu i wyglądu odbyliśmy spotkanie w hotelowej restauracji z
Ewaldem Kimaro celem omówienia szczegółów dotyczących niespełna
trzydniowego safari w Parku Narodowym Serengeti i Kraterze Ngorongoro, za które
musieliśmy zapłacić „z góry” po 219 USD/ osobę. Wieczorem
wystawna kolacja w niemiecko-austriackiej restauracji, po czym przednia zabawa w
uznawanej przez miejscowych za najlepszą dyskotekę w Moshi
w „Alberto
Pub”.
3
-9 lutego 2002,
dziesiąty - czternasty
dzień wyprawy
Safari
w Parku Narodowym Serengeti, Kraterze Ngorongoro, wizyta w wiosce Masajów oraz
wypoczynek na wyspie Zanzibar.
10
lutego- piętnasty (ostatni) dzień wyprawy
Szczęśliwy
powrót wszystkich uczestników wyprawy KILIMANDŻARO 2002 do Polski.
Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.