english  -  deutsch 
Strona główna
Planowane wyprawy
Forum dyskusyjne
Dzienniki podróży
Mapy podróżnika
Galeria fotografii
Chat podróżnika
Najciekawsze linki

english
deutsch




BUKIET Z BAOBABEM
Kilimandżaro, Safari, Masajowie, Zanzibar
(2002)

Aleksander Stal


12.02.2003

    Pobudka o godz. 6.30. Szybko pijemy herbatę i wyruszamy naszym Jeepem, aby zobaczyć wschód słońca. Niestety słońce wschodzi za pagórkiem, więc z fotografowania niewiele wychodzi. W nagrodę spotykamy stado słoni, z których jeden wyraźnie chciał zaatakować nasz samochód.Nacierający na nas słoń Dzięki szybkości Michaela w ostatniej chwili uciekamy przed wielkimi kłami słonia. Uff! Było gorąco!! Wracamy na przygotowane już śniadanie, po którym znów wyruszamy na łowy z aparatami. Kierujemy się do miejsca, gdzie stoi kilkanaście jeepów - jest to znak, że coś się tam dzieje. No i wreszcie po długim wypatrywaniu spostrzegamy w zaroślach głowę leoparda - Wielka Piątka zaliczona!! Później jedziemy godzinę w kierunku bram parku, aby jeszcze raz nacieszyć się widokiem migrujących stąd. Niestety większość zwierząt już odeszła w siną dal, więc zadawalamy się niedobitkami.

13.02.2003

    Pobudka o 6.00 rano i wyruszamy w długą podróż przez bezdroża w kierunku Lake Natron. Po drodze mijamy miejscowość Loliondo, mijamy grupki Masajów. Jadąc na azymut gubimy się gdzieś w bezkresnych sawannach. Po długim kluczeniu około 18.30 docieramy na punkt widokowy nad jeziorem Natron.W porze deszczowej ta droga jest nieprzejezdna Zjeżdżamy po stromym żwirowym trakcie, przekraczamy koryta wyschniętych rzek (ta droga jest nieprzejezdna w porze deszczowej) i widzimy w oddali pierwsze osady Masajskie. Przejeżdżając przez wioskę zostajemy zatrzymani przez wojowniczo wyglądających Masajów, którzy pokrzykując wskazują na nieżywą owcę. I znów jesteśmy w opałach. I znów Michael wybawia nas z opresji tłumacząc Masajom, że to nie my potrąciliśmy owcę, ale ktoś kto długo przed nami jechał tym traktem. O zmroku dojeżdżamy do małego, rodzinnego campingu, gdzie jesteśmy jedynymi gośćmi. Przy kolacji ustalamy, że o świcie wyruszamy jutro na trekking do wioski Nayobi.

14.02.2003

    Pobudka i 5.30 i po skromnym śniadaniu ruszmy na szlak. Po drodze zabieramy ze sobą z sąsiedniej wioski masajskiej znajomego nam już młodego Masaja.Wyruszamy o świcie. Samochód pozostawiamy u stóp wulkanu Lengay Po około 2 km nie jesteśmy już w stanie przeprawić się naszą Toyotą przez kolejne koryto wyschniętej rzeki. Pozostawiamy więc kierowcę i wraz z naszym kucharzem i przewodnikiem masajskim udajemy się pod strome zbocze, podziwiając znajdujący się nieopodal jedyny czynny wulkan Tanzanii - wulkan Lengay. Po 4 godzinach forsowanego marszu docieramy do szczytu grani i po następnych 3 godzinach docieramy do celu naszej wędrówki - wioski Nayobi. Wioska NayobiKamil ma pecha - fatalnie się zatruł jedzeniem i postanawia pozostać w gościnie u pierwszej napotkanej rodzinie masajskiej i tam się kurować. Jak nam wyjaśnia przewodnik rodziny tworzące jeden klan tworzą własne małe zabudowania otoczone płotem - jest to tzw. Boma.
Przez wioskę prowadzi jeden wydeptany główny szlak prowadzący do placu targowego. Po drodze mijający Masajowie pokazują nas sobie palcami i głośno się śmieją, ale nie wyczuwamy w ich głosach wrogich zamiarów. Dzieci podbiegają do nas i te bardziejMiejsce pojenia bydła odważne ostrożnie chcą nas dotknąć. Za wzgórza wyłania nam się w oddali szkoła - jedyny murowany budynek w wiosce. Postanawiamy odwiedzić szkołę, ale wcześniej musimy zaopatrzyć się słodkości, które podarujemy dzieciom. I tak trafiamy na główne miejsce w wiosce - targowisko. Widok zaiste przedziwny. Centralne miejsce zajmuje długie koryto, przez które płynie strumyk. W korycie obok Masajów myjących brudne stopy i twarze, dzieci nabierają wodę wielkich tykw, a inne dzieciaki poją bydło i owce. Mamy szczęście - akurat jest dzień targowy. Dzieci są bardzo przyjażnie nastawioneMiejscowy głośno się targują sprzedając garbowane skóry, bydło, tykwy. Trafiamy do niewielkiej lepianki, gdzie kupujemy dwa worki cukierków za 6 dolarów - to absolutne zdzierstwo, ale co tam, przyświeca nam wielki cel. Koło sklepu otacza nas grupa bosonogich dzieci domagających się cukierków. Zaraz też pojawia się wysoki Masaj, jak się później okaże wódz wioski, który przyjmuje na swoje barki obowiązek rozdania cukierków.Wizyta w szkole w Nayobi Idziemy w kierunku szkoły. Na miejscu nauczyciel bije w dzwon, na znak że dzieci mają zgromadzić się w sali lekcyjnej. Czujemy się jak misjonarze na nieodkrytym skrawku czarnego lądu. Robimy dzieciom, krótka lekcję tłumacząc skąd przybywamy, a na koniec przekazujemy cukierki nauczycielowi, który rozda je dzieciom. Ze szkoły udajemy się szybkim krokiem po Kamila, którego chorego zostawiliśmy na skraju wioski. Mamy jeszcze w planie odwiedzenie rodziny masajskiej - Bomy, co ma nas kosztować 30USD. Nasz przewodnik popędza nas, tłumacząc iż wódz wioski miał nam za złe, że nie wspomogliśmy finansowo jego wioski.
Kamil wygląda znacznie lepiej a swoim śniadaniem wyżywił miejscowe dzieciaki. Chwilę potem dogania nas grupa Masajów, którzy wyraźnie nie mają pokojowych zamiarów.Wulkan Lengay Dzięki jednemu z nich, który mówił łamaną angielszczyzną dowiadujemy się, że ich wioska leży na terenie parku narodowego Ngorongoro a my nie opłaciliśmy w związku z tym żadnych opłat. Wręczono nam oficjalne pismo w języku Suahili, podbity wielką pieczęcią wodza. Wśród ogólnego krzyku i harmideru dowiadujemy się, że będziemy sądzeni przez starszyznę plemienną. Jedynym sposobem, aby odkupić swoje winy jest opłacenie kary w wysokości - bagatela 50 USD.Wazuri przygotowuje kolacje Po długich i niespokojnych targach opłacamy 20USD haraczu i zdenerwowani rezygnujemy ze zwiedzanie Bomy i szybkim krokiem wracamy w kierunku naszego Jeepa. Po powrocie do obozu dajemy naszemu masajskiemu przewodnikowi 10USD napiwku i ustalamy, że nazajutrz odwiedzimy jego rodzinną wioskę za 25USD. Na kolację jemy kasawę i udajemy się na zasłużony spoczynek.

15.02.2003

    W nocy szalała prawdziwa tropikalna burza z grzmotami. Po śniadaniu udajemy się na zwiedzanie wioski masajskiej. Widok wioski powala nas z nóg. Masajska BomaWioska jest dosłownie zawalona odchodami bydła i wszędzie jest wyczuwalny unoszący się smród. Dookoła biegają bosonogie dzieciaki. Wielu mieszkańców wioski broni się przed robieniem zdjęć, lecz dla większości jest to duże wydarzenie i otaczają nas ze wszystkich stron. Każdy chce nam coś sprzedać - a to koraliki a to bogato ustrojone tykwy, służące do przenoszenia wody. Kupujemy tykwy, których ceny wahają się od 1USD do 3USD.
Wchodzimy do jednej z chat. Do środka prowadzi niskie wejście. Wewnątrz także powala nas wszędobylski smród. Pośrodku niewielkie palenisko z gotującą się potrawą,Masajka trzy posłania wysłane skórami oraz za drewnianymi palikami stadko kóz. Ciekawa jest technika budowy takiej chaty. Najpierw wznosi się konstrukcję z drewnianych kijów, którą stopniowo obudowuje się bydlęcymi odchodami. Po ich wyschnięciu rodzina się wprowadza do chaty.
Następnym etapem naszej podróży jest położony nieopodal wodospad Ngaransero. Na skutek dużych opadów poziom wody drastycznie się podniósł i jesteśmy zmuszeni Masajkado kilku przepraw w poprzek rzeki, gdzie woda sięga nam aż do pasa. Na koniec nagroda -wspaniały wodospad opadający z wysokości 30m, dookoła otoczony wielkimi palmami. Kąpiel w strumieniach opadającego wodospadu to wielka nagroda za wyrzeczenia wcześniejszych dni.
Na koniec udajemy się nad jezioro Natron, słynne z wielkich stad Flemingów. Wysoki poziom wody nie pozwala jednak na zbliżeni się do jeziora. Brzegi jeziora zamieniły się w wielkie bagno.
Po powrocie na nasz camping jemy szybki lunch i wyruszamy w długą drogę powrotną do Moshi. Przydrożny sklep w wiosce EngarukaPierwsze półtora godziny jedziemy przez księżycowy krajobraz okrążając wielki wulkan Lengay. Wielokrotnie przejeżdżamy przez głębokie koryta wyschniętych rzek - dla naszej Toyoty nie ma złych traktów. Po dwóch godzinach docieramy do ciekawej wioski Ngaruka. Ponieważ jest to jedyny szlak, którym można przedostać się z tych stron w kierunku Moshi miejscowi Masajowie pobierają haracz od każdego przejeżdżającego. Nasz kierowca płaci za każdego z nas białasów - Mwenzi po 5USD. Po 20.00 docieramy do naszego obskurnego, ale miłego hoteliku. Korzystamy z internetu - za 10min - 300Tsh. Za piwo w hotelowym barze płacę 300Tsh. Postanawiam także zjeść miejscowy specjał - Ugali. Jest to mieszanina ziemniaków wraz z innym warzywem oraz z miejscem. Posiłek zajada się lewą ręką, wcześniej myjąc ręką w podstawionej miednicy z ciepłą wodą. Koszt to 1500Tsh.


 Poprzednia strona 1 2 3 4 5 Następna strona

Zobacz także fotografie z tej wyprawy w dziale
Galeria fotografii.

www.podroznik.com

Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.
   





Linki sponsorowane:

Odszkodowania Wrocław

Kancelaria Prawna Opole

PHU PRO-klima







Szukasz ciekawych wiadomości?

Chcesz się podzielić wrażeniami?

Szukasz towarzysza na wyprawę?


Wejdź na

Forum Dyskusyjne.

Logo listy dyskusyjnej




Jeżeli jesteś w podróży i masz możliwość skorzystania z internetu wejdź na zakładkę

Chat,

aby porozmawiać   on-line z bliskimi.


 (C) 2002 www.podroznik.com hosted bywww.adwokat.opole.pl