english  -  deutsch 
Strona główna
Planowane wyprawy
Forum dyskusyjne
Dzienniki podróży
Mapy podróżnika
Galeria fotografii
Chat podróżnika
Najciekawsze linki

english
deutsch




Z TEHERANU DO AFGANISTANU (2003)
Małgorzata Maniecka

  Stacja benzynowa

Trasa:
Herat - Kandahar - Kabul - Bamyan - Bande Amir - Kabul - Jalalabad.

Dzień 8.



    nocy pada deszcz, można by dłużej pospać, ale w domostwach już o świcie zaczyna się ruch. Postanawiamy zostawić część rzeczy, a zabrać do Bande Amir tylko te najpotrzebniejsze. Jeden z chłopców umawia nas ze swoim wujkiem, który ma nas zawieźć za 1.500A (o 700 taniej niż inne taksówki) do parku narodowego. Wydaje nam się to coś za tanio. Nie ma nawet czasu, by coś zjeść, biegniemy na dół. Musimy jednak jeszcze trochę poczekać. Kierowca nawet nie chce słyszeć o tej cenie, to za mało. Żegnamy się z chłopakami i idziemy na drogę, żeby złapać jakiegoś stopa. Wszyscy twierdzą, że nie ma takiej możliwości, ja w to nie wierzę. Tam gdzie są ludzie i drogi, zawsze musi coś jechać! Mamy czas. Idziemy drogą, która biegnie wzdłuż skał, pełnych jaskiń, nisz i grot, zamieszkanych kiedyś przez mnichów, a i teraz niektóre z nich są zamieszkane. Widać też te, gdzie były posagi Buddy (38 i 55 m). Tu było ważne miejsce dla karawan zdążających z Azji Centralnej do Północno-Zachodnich Indii. Po pół godzinie zatrzymuje się mini-bus, pełno Pusztunów z dziećmi. Rafał włazi na dach, a ja do środka. Jest ciasno, ale ważne że jedziemy i to za jedyne 400A za 2 osoby. Siedzę ściśnięta między wymiotującymi dzieciakami, każde trzyma plastikowa torebkę w ręku. Za oknem są wspaniałe widoki, lecz nie ma możliwości robienia zdjęć. Krajobrazy przypominają mi Tybet lub Maroko.
Po 5 godzinach jesteśmy na miejscu. Nad brzegiem jeziora jest kilka herbaciarni i ruiny meczetu. Kilku wyrostków oferuje swoje usługi. Zastanawiamy się gdzie rozbić namiot i spostrzegamy jakieś namioty. Myślę, że to jakaś baza, więc pewnie będzie można na ich terenie zanocować, tak będzie bezpieczniej. Okazuje się, że to obóz saperów (rozminowywują teren), mają wolny namiot i zapraszają nas do siebie. Jesteśmy uradowani. Po raz pierwszy od początku podróży będziemy spali na łóżkach. Nawet jest służący, który nas będzie obsługiwał. Dowódca (Pakistańczyk z Peszawaru) zaprasza nas zaraz do swojego namiotu, mówi trochę po angielsku, ale jest jego zastępca mówiący dużo lepiej. Jemy kolacje: ryba, frytki, chleb i herbata. Oglądamy też filmy i słuchamy muzyki z DVD (prąd zasilany z samochodu). W jednym z namiotów jest "łazienka", służący nosi nam gorącą wodę. Wieczór jest zimny, jesteśmy na wysokości 3000m. Oprócz śpiworów mamy na szczęście jeszcze koce.

Dzień 9.

    Budzę się przed 6tą, w obozie jeszcze cisza. Cała załoga wraz z psami jest już w terenie. Uzupełniam notatki. Koło 8ej wchodzi służący i prowadzi nas do dowódcy na śniadanie. Przypomina mi ono moje dzieciństwo, też często jadłam chleb ze śmietaną, a do tego nieodłączna herbata. Zastępca dowódcy, Khalid idzie z nami w góry. Kąpię się, robimy zdjęcia i podziwiamy widoki górskie. Jest strasznie gorąco, ale woda bardzo zimna, wręcz lodowata, lecz mimo tego kapię się. Spotykamy też pasażerów z mini-busa, pozwalają sobie zrobić zdjęcie. Są bajecznie kolorowo ubrani. Mieszkają w okolicznych wioskach. Wraz z zachodzącym słońcem zmieniają się kolory gór, lecz aparat nie jest w stanie tego utrwalić. Pod wieczór robi się chłodno, schodzimy do obozu. Ponieważ dowództwo ma jakąś kontrole dostajemy kolację do namiotu: ryż, ziemniaki w sosie, chleb i herbata. Mamy rozwolnienie i sądzimy, że po zażyciu leków nam przejdzie. Między namiotami stoi jeep.
Okazuje się, że mamy transport na następny dzień bezpośrednio do Kabulu, więc się decydujemy. Taka okazja może nam się nie trafić. Żal opuszczać góry, ale jeszcze tyle drogi przed nami. Pobudka już o 4tej rano, w pośpiechu przy gazowej lampie pakujemy się. O śniadaniu nie ma nawet mowy. Z kolacji został nam ryż (w woreczku), zjemy go w drodze. Będą też dzieci sprzedające morele, więc z głodu nie pomrzemy. Toyota z napędem na 4 koła jest nowiutka. Kierowca nie zna angielskiego. Pomimo wertepów jedzie szybko, nie dbając o samochód. Już po 2 godzinach jesteśmy w Bamyan. Umawiamy się z kierowcą za godzinę i biegniemy po bagaż. On w tym czasie ma załadować drzewo, które potem sprzeda w Kabulu. Gospodarze są nieco zdziwieni, lecz tłumaczymy im powód naszego pośpiechu. Częstują nas jeszcze herbatą. Biegiem na dół, kierowca już czeka. Po drodze dzieciaki z miseczkami pełnymi moreli, kierowca kupuje je objadamy się. Są pyszne, świeże i pachnące. Buzie dzieci uśmiechnięte, radosne. Wkładają głowy do samochodu, są ciekawskie. W niektórych wsiach poprawiają drogę, ale nasz kierowca jedzie jak na złamanie karku. Nagle, chcąc poprawić leżąca na siedzeniu chustkę zbacza, wpadamy w rów. Truchleję, bo to nowiutkie auto, a to ja chciałam ta chustkę wyciągnąć. Wóz ma odrapany cały bok, wgniecione błotniki. Kierowca bardzo zdenerwował się, a ja jestem na siebie wściekła. Po drodze proszę go, aby zatrzymał się celem robienia zdjęć. Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś restauracji, właściciel prowadzi nas do "separee", od tyłu restauracji. Właściwie to nie wiem po co. On je obiad, a my tylko pijemy herbatę. Zaplecze hotelu przypomina wysypisko śmieci, a toaleta jest straszna, lecz i tak nie mamy wyjścia. W Kabulu zajeżdżamy na bazar, gdzie pozbywa się drzewa, a potem zawozi nas do centrum. Okazuje się, że chce abyśmy się dołożyli na naprawę auta. Na szczęście w tłumie, który natychmiast nas otacza, jest ktoś mówiący po angielsku. Tłumaczy, że on ma pokryć koszt naprawy, a jest biedny. Trochę w to nie wierzę, lecz daję mu 20$, mam cały czas wyrzuty sumienia, że to z mojego powodu. Tłum powiększa się, musimy uważać na bagaż, ale po chwili zjawia się policjant i przegania gapiów. Żegnamy się i idziemy na poszukiwanie kafejki internetowej. Każdy mówi nam co innego, w końcu w sklepie jubilerskim właściciel pisze nam adres na kartce i bierzemy taksówkę (30A). Mimo tego wysiadamy za wcześnie i idziemy jeszcze ok. 2 km z całym bagażem. Po drodze jest uliczka pełna sklepów z pamiątkami dla turystów. Właściciele i sprzedawcy zachęcają nas do wejścia do środka, ale nie mamy czasu. W końcu jest kawiarenka, internet szybko chodzi, ale jest drogi (3$). Spędzamy tu prawie 2 godziny. Rafał dostaje wiadomość z domu, że będzie musiał wcześniej wrócić do Polski, w związku z czym musimy zwiększyć tempo podróży. Nie jestem z tego zadowolona, ale wiadomo, że tu sama nie mogę zostać. Postanawiamy jeszcze dzisiaj dostać się do Jalalabadu. Wsiadamy do taksówki (50A) i jedziemy na odpowiedni dworzec. Tu znowu czeka nas przepychanka z kierowcami. Chcą 1.200A od osoby. Mini-busów już o tej porze nie ma, jest późno. W końcu jeden z kierowców godzi się zawieźć nas za 600A (po 300A od osoby). Do samochodu wsiada jeszcze jeden pasażer. Ktoś jeszcze ostrzega nas przed kierowcą. Daję Rafałowi nóż, a ja trzymam w ręku spraj na owady, tak na wszelki wypadek. Po tym co wydarzyło się w Ghazni, jestem już ostrożniejsza. Najpierw jedziemy przez góry (2000 m n.p.m.), po drodze mnóstwo wojska (nawet niemieckie) i punktów kontrolnych. Szosa miejscami jest szutrowa, a miejscami są resztki asfaltu. Ten kierowca też jedzie szybko, daję mu znać by zwolnił. Zakręty są wprost nad przepaściami na przemian, przez pustynie i góry. Kurz jest wszędzie. Szybko ściemnia się. Pasażer obok kierowcy zasypia, więc trochę się uspokajam. W pewnym momencie zatrzymuje nas młody żołnierz z kałachem, już myślę, że to jakaś zmowa (moja wyobraźnia działa) i jedzie z nami jakiś kawałek, po czym wysiada. Mogę odetchnąć.
Po 21ej przyjeżdżamy na miejsce. Idziemy na poszukiwanie jakiegoś miejsca nadającego się do rozbicia namiotu. Zauważamy idących za nami 2 młodych facetów, coś pokazują i tłumaczą, ale ich nie rozumiemy. Sądzimy, że chcą nam pokazać miejsce nadające się na biwak. Potem znikają. Znajdujemy park, duży z mnóstwem drzew, krzaków. Nie mamy wody, ale jakoś się do rana obejdziemy. Kładziemy namiot, ale już go nie stawiamy. Jesteśmy zmęczeni, mamy rozstrój żołądka i jest strasznie duszno. Do tego komary i ujadanie psów. O spaniu nie mam mowy. Nagle szczekanie psów jest donośniejsze i zauważamy w pobliżu namiotu tych samych facetów, których spotkaliśmy poprzednio. Zrywamy się na równe nogi, zakładamy plecaki, ja mam też podręczny, więc mam go z przodu. Zaczyna się szarpanina, napastnik przewraca mnie, ale mimo tych bagaży udaje mi się stanąć na nogi. Próbuje wyrwać mi ten mały plecak, ale mu się nie udaje. Pewnie sądzi, że są tam pieniądze. Rafał wyjmuje nóż i wtedy oni uciekają. Zbieramy namiot i wychodzimy z parku, idąc przy murze i rozglądając się, czy zza krzaków nie wyskoczą nasi napastnicy. Jestem zdenerwowana, brudna. Idziemy do hotelu, nikt nam nie otwiera. Dopiero naprzeciwko, w hotelu "Khalid Modern Guest House" udaje nam się dobudzić właściciela. Hotel jest obskurny, ale jest nam to obojętne. Musimy zapłacić po 5$. Płatne od razu. Mamy łazienkę w pokoju, rozwieszam sznurek i możemy uprać nasze rzeczy. Jeszcze długo nie możemy zasnąć. Dobrze, że tak się skończyło.

  Sprzedawca szaszłyków

Sprzedawca szaszłyków

Dzień 10.



    Rano budzi mnie szum z ulicy, hotel jest przy głównej ulicy przelotowej. A do tego jeszcze AC, który też chodzi bardzo głośno, ale dzięki klimatyzacji wyschło nam pranie. Mogę znowu wejść pod prysznic, nie wiadomo kiedy znowu będzie to możliwe. Lecz już po wyjściu jestem spocona. Wyrzucamy trochę ciuchów, mamy za ciężkie plecaki. Rikszą motorową (30 A) jedziemy na dworzec, skąd bierzemy taksówkę do granicy (50A od osoby, oprócz nas jedzie jeszcze 5 osób). Po drodze mnóstwo cmentarzy, check point (punktów kontrolnych), wojsk. Jedziemy przez przełęcz Kyber, trochę przez pustynię. Podjeżdżamy na granicę, ruch tu spory. Jakiś młody Afgańczyk chce się dostać do Pakistanu i udaje mojego tragarza. Oddaję mu mój plecak, lecz nie spuszczam go z oczu. Pogranicznicy bardzo sympatyczni, częstują nas herbatą, przynoszą wodę do toalety i pozwalają mi zrobić zdjęcie. Podchodzimy do bramy. Zostajemy wpuszczeni na teren Pakistanu, lecz mojemu tragarzowi nie udaje się, przecież nie ma paszportu. Żołnierze pakistańscy biją Afgańczyków, którzy chcą się przedostać do sąsiadów.

I to jest koniec podróży po Afganistanie, żałuję że była taka krótka, lecz mam nadzieję, że uda mi się jeszcze tam pojechać.


 Poprzednia strona 1 2 3 4 5

Tekst oraz fotografie:
Małgorzata Maniecka
marganomad@yahoo.com


Zobacz także fotografie z tej wyprawy w dziale
Galeria fotografii.  

www.podroznik.com

Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie nie mogą być publikowane oraz rozpowszechniane bez wcześniejszej zgody właściciela. Wszelkie materiały zamieszczone w tym serwisie przez użytkowaników internetu nie mogą być rozpowszechniane bez ich wcześniejszej zgody.
   



Linki sponsorowane:


Odszkodowanie Wrocław

Odszkodowania Wrocław

Kancelaria Prawna Opole

PHU PRO-klima








Szukasz ciekawych wiadomości?

Chcesz się podzielić wrażeniami?

Szukasz towarzysza na wyprawę?


Wejdź na

Forum Dyskusyjne.

Logo listy dyskusyjnej




Jeżeli jesteś w podróży i masz możliwość skorzystania z internetu wejdź na zakładkę

Chat,

aby porozmawiać   on-line z bliskimi.




 (C) 2002 www.podroznik.com hosted bywww.adwokat.opole.pl